Wspomnienia Romana Wilczyńskiego

Z Historia Wisły

Zobacz (8,29 mb)

Zapis: prawy przycisk myszy na Zobacz, a następnie: "Zapisz jako...".
Uwaga! Duże pliki mogą się wolno ładować.

Wstęp

Co wiemy o autorze wspomnień?
Niewiele. Najwięcej dowiadujemy się z samych wspomnień o okresie gimnazjalnym Romana Wilczyńskiego i jego pasjach sportowych. Znamy też podstawowe informacje dotyczące jego rodziny. Wspomnienia te mają jednak i inny walor. Pozwalają nam poznać charakter ich autora. Charakter, który w dużej mierze wykuwał się w „szlachetnej grze sportowej” według czytelnych i sprawiedliwych zasad, w których nie było miejsca na faule i oszustwa. I takie też wrażenie robią na czytelniku te wspomnienia, spisane po latach bez upiększeń i konfabulacji.
Wspomnienia te w formie jaką prezentujemy czytelnikowi spisane zostały w latach sześćdziesiątych z okazji zbliżającej się rocznicy powstania Wisły (ostatnie jego fragmenty pochodzą z 23 lutego 1967 roku). Impulsem do ich powstania był ogłoszony przez krakowskie „Tempo” otwarty konkurs dla czytelników gazety w związku z jubileuszem 60-lecia TS Wisła. Oryginał wspomnień znajduje się obecnie w Archiwum TS Wisła: jest to liczący 21 stron maszynopis, podpisany własnoręcznie przez R. Wilczyńskiego. I, jak się wydaje, spisany przez niego samego, o czym świadczą liczne językowe archaizmy i stylistyka.

Co ciekawe, autor poza jednym wyjątkiem nie weryfikował swych wspomnień z innymi źródłami pisanymi i drukowanymi. Co z jednej strony może być wadą, bo kilkudziesięcioletni dystans czasu musiał wpływać na zatarcie się w pamięci pewnych wydarzeń, których Wilczyński był świadkiem i uczestnikiem, bądź nieprecyzyjne umieszczenie ich w czasie. Z drugiej strony jest to zaletą, gdyż autor nie dostosowywał swych wspomnień do obowiązującej wersji zdarzeń. Wspomnienia zresztą uderzają swym autentyzmem, a zgromadzone w nich i opisywane ze szczegółami wydarzenia pozwalają dość łatwo zweryfikować wiarygodność autora i poszerzają w wyjątkowy sposób wiedzę o pierwszych miesiącach istnienia „Wisły”, jako drużyny i klubu piłkarskiego. I właśnie z tego powodu są źródłem nieocenionym i wyjątkowym, bo jedynym, jaki zachował się do naszych czasów. Bowiem nieznane są żadne inne wspomnienia, czy pamiętniki osób będących współzałożycielami „Wisły” w 1906 roku, który opisywałyby jak rodziła się Wisła w tym właśnie czasie.
Wspomnianym wyjątkiem, do którego w sposób polemiczny odnosi się R. Wilczyński są wspomnienia J. Lustgartena („Narodziny krakowskiego sportu") zamieszczone w „Kopcu Wspomnień”. Polemika z tezami zawartymi w tekście Lustgartena jest przede wszystkim bardzo ciekawym przyczynkiem do zbadania kwestii starszeństwa obu klubów. Zawarta jest zresztą dopiero w końcowych fragmentach wspomnień Wilczyńskiego.
Charakterystyczne zresztą, że konstrukcja wspomnień Wilczyńskiego przypomina tę lustgartenowską zawartą w wyżej wspomnianym wydawnictwie. Lwią ich część, aż do strony 16 stanowi swoiste wprowadzenie w obyczajowy i sportowy klimat Krakowa w pierwszych latach XX wieku…
Od pierwszych stronic obserwujemy więc oczami gimnazjalisty obrazki obyczajowe z życia miasta i jego mieszkańców, ciekawe zapewne nie tylko dla miłośników historii dawnego Krakowa …
„Objawy budzącego się sportu” w Krakowie były już wtedy wyraźnie widoczne. Dzięki Wilczyńskiemu możemy prześledzić sportową mapę ówczesnego Krakowa z jego znanymi już wówczas instytucjami jak „Sokół”, czy „Park Jordana”. Dowiadujemy się również, w jaki sposób rówieśnicy Wilczyńskiego i on sam wykorzystywali każdą wolną przestrzeń w mieście dla praktykowania „gier i zabaw ruchowych”: od opustoszałych placów miejskich po przytłaczające swym ogromem krakowskie Błonia… W tym fragmencie wspomnień Wilczyński jawi się jako wielki pasjonat sportu, dla którego nic, co ze sportem związane nie było obce. Imponuje ilość uprawianych przez niego dyscyplin sportowych: od lekkiej i ciężkiej atletyki, przez łyżwiarstwo zimą, aż po piłkę nożną.
I właśnie fragment wspomnień poświęcony narodzinom piłki nożnej w Krakowie z wielu względów wydaje się najbardziej intrygujący i cenny o czym wyżej wspomnieliśmy.
Ilość szczegółów dotyczących czasu, miejsca i okoliczności, w jakich doszło do powstania „Wisły”, czyni te wspomnienia wyjątkowymi także z tego powodu, że podważają one funkcjonujące do dziś przekonanie o starszeństwie Cracovii. Ładunek zaś emocji i entuzjazmu z jakim autor pisze o utworzeniu z inicjatywy profesora T. Łopuszańskiego klubu sportowego „Wisła”, odczuwalny dla każdego, kto ten fragment wspomnień przeczyta, tylko to wydarzenie uwiarygodnia. Bo jakież musiały wówczas targać uczniami II. Szkoły Realnej uczucia, by zapaść tak głęboko w ich pamięć.
Z kontekstu wspomnień współzałożyciela Wisły wynika, że powstała ona przed pamiętnymi pojedynkami "przodowników" i akademików krakowskich z drużynami lwowskimi (4 czerwca 1906 roku). I niemal natychmiast zaczęła ona toczyć rywalizację sportową na krakowskich Błoniach z przygodnie spotkanymi drużynami. Opis tych meczów świadczy wyraźnie, że odbywały się one według reguł ustalanych przed meczem i w warunkach jakże odbiegających od tych, które zapanowały na krakowskich Błoniach po odjeździe Lwowian.
Zweryfikować należy jednak inne twierdzenie Wilczyńskiego, jakoby przed meczem z drużynami lwowskimi funkcjonowały oprócz Wisły drużyny: Akademików, Czerwonych i Biało-Czerwonych. W tym wypadku pamięć autora najwyraźniej zawodzi, gdyż drużyny te powstały dopiero po odjeździe z Krakowa gości ze Lwowa.

Przepisując wspomnienia Romana Wilczyńskiego starano się zachować oryginalną pisownię – stąd nie poprawiano ewidentnych archaizmów językowych. Ingerowano jedynie w nielicznych przypadkach, poprawiając błędy ortograficzne i wstawiając gdzieniegdzie znaki interpunkcyjne, dla większej czytelności tekstu.

Wspomnienia Romana Wilczyńskiego

Aby skreślić garść wspomnień, które związały mię z Towarzystwem Sportowem " Wisła" w Krakowie, nie wystarcza zacząć tych wspomnień od słów " Profesor II Wyższej Szkoły Realnej w Krakowie Tadeusz Łopuszański w roku 1906........." Tutaj trzeba dorzucić wcześniejsze wspomnienia o Krakowie i na tle miasta wysnuć wspomnienia o życiu w nim młodzieży.

Kraków bowiem w latach 1900 - 1906 był miastem małem w całem słowa tego znaczeniu, bo liczącym zaledwie 70 tysięcy mieszkańców i to miastem bardzo cichem, spokojnem, ale promieniującem na wszystkie dzielnice Polski wysoką kulturą, nauką, literaturą i sztuką. O Krakowie mówiono podówczas, że to miasto emerytów i naukowców, a ci lubili ciszę. Nad spokojem i ciszą na ulicach i placach miasta czuwali piesi i konni zbrojni policjanci, którzy nawet małe zgrupowania osób zatrzymujących się na nich wzywali do rozejścia. Zabawy młodzieży na podworcach kamienic były przez właścicieli realności surowo zabronione a konsekwencje zlekceważenia tego zakazu przez chłopców zamieszkałych w danej kamienicy ponosili rodzice otrzymujący wypowiedzenie mieszkania. Sam pamiętam taki dom przy ul.Granicznej, że właściciel kamienicy nie wynajmował mieszkania rodzinom mającym dzieci, a nawet kanarka czy psa lub kota.

Nauczyciele źle zapatrywali się na uczniów spacerujących po ulicach miasta, a spotkanym mówili, że się "włuczą a nie uczą.”. Zjawienie się ucznia w restauracji lub kawiarni bez uczestnictwa rodziców lub osób starszych było przestępstwem. Przebywanie na ulicach miasta uczniom po godzinie 19-tej też było objęte zakazem związanym z zapadającym zmrokiem i zamykaniem sklepów. Z chwilą zapadającego zmroku uwijali się po mieście mężczyźni z długimi drążkami zaopatrzonymi w palący knot naftowy, tzw. lampiarze zapalając każdą z osobna lampę gazową. W mieszkaniach używano jako oświetlenia lamp naftowych i bardzo rzadko gazowych, a tymi ostatnimi oświetlane były raczej sklepy.

Nie od rzeczy będzie, aby nie wspomnieć o krakowskich dorożkach. Były to pojazdy jednokonne zasadniczo do przewozu osób, ale te osoby były raczej dodatkiem do bagażu, jaki miał być przewiezionym. Bagaż taki fiakier, bo tak nazywano woźnicę, kładł go obok siebie siedzącego na koźle, a w braku miejsca dla nóg umieszczał nogę na kuferku. Takiego fiakra ubranego w czarny płaszcz i z czarnym melonikiem na głowie i z nogą opartą na dużym, kufrze pamiętam i widzę. Muszę napisać i parę słów o posłańcach mających na czerwonych czapkach przymocowaną miedzianą blaszkę z napisem "ekspres". Wyczekiwali w Rynku Głównym pod Krzysztoforami lub pod Hawełką na zlecenia i bezzwłocznego doręczenia listu, kwiatów czy drobnej paczuszki pod wskazany im adres i pod tym byli oni niezawodni. W owym czasie Podgórze jako odrębne miasto łączył z Krakowem most drogowy obecnie nie istniejący. Od tego mostu po stronie krakowskie prowadził tor tramwaju konnego przez Plac Wolnica ul.Stradomską i Grodzką do Synku Głównego z postojem przy kościele mariackim. Linia ta została później przedłużoną przez ul.Floriańską do stacji kolejowej.

Piszę być może chaotycznie, ale chcę poruszyć wszystkie możliwe drogi i objekty, po których poruszała się ówczesna młodzież i miejsca gdzie objawy budzącego się sportu mogła zaobserwować i w nim znaleźć zabawę i rozrywkę. Nie pomijam również zjawisk, które rzucały się tej młodzieży w oczy, bo trzeba przyznać, że jest ona bardzo podchwytliwa i spostrzegawcza.

W tym czasie odbywały się w Krakowie turnieje zapaśnicze zawodowców. Odbywały się one przy ulicy Starowiślnej w sali obecnego Teatru Kameralnego. Walki te cieszyły się ogromnym powodzeniem i frekwencją publiczności doprowadzając do tego, że wielu krakowian zaczęło ten sport uprawiać. Ja również wraz kilkoma kolegami szkolnymi zacząłem ten sport uprawiać, a jako salę mieliśmy do dyspozycji w niedziele halę stolarską na Grzegórzkach w fabryce Muraniego. Tam na trocinach stosowaliśmy chwyty podpatrzone u zawodowców. Dobre to było na jakiś czas, ale ten pył któryśmy łykali, zakurzone mundurki i zbliżająca zima zmusiły nas do zaprzestania tej zabawy. Nasza szkoła nie dysponowała salą gimnastyczną, korzystaliśmy zatem do obowiązkowej gimnastyki z sali I Szkoły Realnej przy ul.Studenckiej. Sala tej szkoły była wyposażona wspaniale, ale dla nas dostępne były ćwiczenia z laskami i ciężarkami oraz różnymi wygibasami cielesnymi.

Uczniowie szkół średnich nosili całe umundurowanie kroju wojskowego granatowe. Różnica występowała na kołnierzu w postaci jednej do czterech srebrnych belek poziomych mówiących do której klasy uczeń chodzi, oraz z trzech do czterech belek złotych tj. od piątej do ósmej klasy. Szkoła realna obejmowała tylko klas siedem tj. 4 srebrne i 3 złote. Na czapkach mieli gimnazjaliści znak G, a realiści znak R. Z tej młodzieży ze wszystkich szkół powstała organizacja zbliżona do wojskowej, a zaczęło się całkiem niewinnie i to prawdopodobnie ze strony kuratorium szkolnego, zarządzeniem by każda szkoła posiadała sztandar. Ten sztandar miał zobowiązywać uczniów do pilnej nauki, dobrego sprawowania się i bronić dobrego imienia szkoły. Sztandar jednak trzeba było przy udziale uczniów na ulicy pokazać. Wyjście na ulicę takiej ilości uczniów jednej szkoły musiało być ujęte w pewne karby.

Ze szkół utworzono odrębne pułki z pułkownikami (szeroka szarfa przez ramię koloru szkoły), adiutantem i chorążym (szarfa mniej szeroka na lewym ramieniu), oraz dowódcami klas i to dla każdej klasy osobno (wąska szarfa). Kolorem mojej szkoły był seledyn. Kto był pułkownikiem nie pamiętam, ale był to uczeń 7 klasy, ja byłem adiutantem, a chorążym Węgrzyn później - aktor teatralny. W soboty tak zorganizowani maszerowaliśmy czwórkami poza miasto na skały Twardowskiego, Sikornik czy Bielany dla przeprowadzenia ćwiczeń bojowych z umówionym przeciwnikiem, a był nim zazwyczaj " Sobek ", tj. pułk z gimnazjum im. Sobieskiego. Niedługo jednak trwała ta zabawa, Kraków jako twierdza był w około otoczony fortami w odległości do jednej mili licząc od centrum miasta. Wówczas znałem tylko kilka fortów położonych na południe od Krakowa jak Kossocice, Rajsko i Wróblowice, bo w tamtych stronach bywałem na wakacjach. Fortyfikacje te były tak usytuowane w terenie by miały dużą widoczność i mogły się wzajemnie wspierać ogniem artylerii. Kazamaty dla żołnierzy i magazyny były zupełnie niewidoczne zbudowane głęboko w ziemi. Drugim kołem fortyfikacji bliższym miastu były już takie punkty jak Bielany, Kopiec Kościuszki, Kopiec Krakusa i Wandy, Wola Duchacka przyczem drogi wiodące w pobliżu tych objektów były również częściowo do obrony przygotowane. Wszystkie te objekty były obsadzone wojskiem, które zasadniczo miało swoje koszary przy ulicy Rajskiej, Warszawskiej i w Rakowicach. W samym Rynku Głównym była przy wieży Ratusza dobudowana wartownia wojskowa zwana Odwachem. Przed tym Odwachem przechodził powolnym krokiem wojskowym posterunek, który miał obowiązek z jednej strony oddawać honory przechodzącym oficerom przez ustawienie się frontem do przechodzącego i prezentowanie bronią, a w wypadku przechodzącego generała jeszcze wzywając całą wartę pod broń okrzykiem "Gewehr herraus". Na tej wartowni Odwachu było osobne miejsce na czasowy areszt doprowadzonych przez patrole wojskowe krążące po mieście, żołnierzy przyłapanych za nieprzepisowe umundurowanie, brak przepustek na wyjście z koszar itp. wykroczenia.

Jedna z najstarszych odznak Wisły. Charakterystyczne elementy, błękitna gwiazda oraz nazwa K.S. Wisła
Jedna z najstarszych odznak Wisły. Charakterystyczne elementy, błękitna gwiazda oraz nazwa K.S. Wisła

Mieszczaństwo krakowskie odnosiło się do wojska zupełnie obojętnie. Co się zaś tyczy oficerów Niemców, to wystarcza powiedzieć, że nie byli w żadnym domu przyjmowani, do tego stopnia, że pozostawało im tylko kasyno oficerskie przy ulicy Zyblikiewicza, spacery po mieście, zwłaszcza po Rynku i zapijanie się piwem na tymże Rynku u Hawełki. Nie mogę powiedzieć by nie było i zapijających się cywilów, ale takich ledwo trzymających się na nogach policjanci pakowali do dorożki, fiakier podnosił budę i odwoził do domu

Dzieci natomiast miały uciechę z wojska, a zwłaszcza te, których krewni służyli w 13-tym pułku tzw. "Krakowskich Dzieci". Skoro taki przyszedł w odwiedziny, to wtedy odbywało się przymierzanie czapki, oglądanie bagnetu czy szabli. Na wystawach sklepów z zabawkami pojawiły się zaraz małe figurki żołnierzy ołowianych w rozmaitych postawach, małe armatki sprężynowe, były czaka, karabinki, szable, pistolety, pukawki, trąbki, bębenki i tak częściowo uzbrojona dziatwa chodziła dumna po mieście. Jeśli chodzi o młodzież z pierwszych klas średnich, to ta szukała czegoś więcej atrakcyjnego. Zapędzając się w kierunku Parku Jordana patrzyła na Rudawę z myślą o pływaniu, ale w tym miejscu było to wykluczone. Wisła, bo i tam się zapędzali, była za groźna, a z pływaniem było bardzo krucho. W zimie co prawda Wisła zamarzała i wiele osób zamiast przechodzić przez most Dębnicki skracało sobie drogę przechodząc po lodzie, ale jeżdżących na łyżwach nie było. W lecie pod Norbertankami pływali starsi mężczyźni i chłopcy, ale to byli najbliżsi rzeki chłopcy ze Zwierzyńca.

Trudno byłoby mi pominąć w wspomnieniach takie objekty wojskowe jak ujeżdżalnie rozmieszczone w różnych, punktach miasta. Takie ujeżdżalnie stale dawniej nazywane Reitschule'ami były przy ulicach Rajskiej naprzeciw koszar wojskowych; Zwierzynieckiej, obecnie sala sportowa WKS Wawel; Kapucynówm lewy narożnik obecnie szkoła; a w Podgórzu w miejscu gdzie dzisiaj stoją obiekty K. S. Korona. Rozmyślnie nie wymieniłem koszar przy ulicy Siemiradzkiego zajętych przez żołnierzy 16 pułku Obrony Krajowej tak zwanej Landwehr'y. Obecnie ma tam pomieszczenie Komenda Milicji Obywatelskiej.

Wśród stacjonowanego w Krakowie wojska byli żołnierze 13 pułku piechoty mającego w swym stanie krakowiaków i Polaków z okolic Krakowa. Poza nimi Niemcy i Czesi, dla których w Krakowie nie było nic świętego. Wawel też w owych czasach nie miał szczęścia, bo i na Zamku usadowiło się wojsko. 0 ile sama Katedra była w dobrym stanie i dostępna, to Zamek był w zupełnym zaniedbaniu, a Wydział Krajowy nie dysponował funduszami na jego konserwację. Do dalszej ruiny doprowadzali go zakwaterowani żołnierze niszcząc marmurowe schody, bezcenne kominki, zamalowywali wapnem na ścianach freski i na to nie było nikogo ktoby się temu sprzeciwił. Dokonał tego pewien kapitan służący w wojsku austryackim narodowości polskiej, który kazał deskami oszalować schody i kominki dobrze już posiekane szablami. Następnym pasem ograniczającym obszar Krakowa były rogatki zwane także akcyzami, których zadaniem było pobieranie opłat za wjazd do miasta wszelkich pojazdów i furmanek z żywnością jak i od pieszych tę żywność niosących. Te rogatki nie obejmowały, jak forty, miasta Podgórza, a tylko i jedynie sam Kraków. Taka rogatka była przy moście do Podgórza, a było ich tyle ile dróg wiodło do Krakowa.

Poza wspomnianemi rogatkami na zewnątrz miasta spotykało się małe gospodarstwa rolne czy sadownicze, pastwiska, a nawet puste place, którymi, jak się wydawało, nikt się nie interesuje i one bywały wykorzystywane przez chłopców do zabaw z najbliższych domów. Właśnie przez jeden z takich placów w zachodniej części miasta przechodził nasyp kolejowa lokalnej kolei obwodowej, a sytuacja jego w dzisiejszym planie miasta przedstawia się tak, że pociągi przejeżdżały alejami trzech wieszczów. Ja pamiętam tylko dwa odcinki tej linii kolejowej, a to odcinek od strony ulicy Czystej, przy którym znajdował się taki rzekomo bezpański plac do zabaw. Mieszkając przy ulicy Czystej na tym właśnie placu zabawiałem się z kolegami grami w palanta, w kiczki, rzucaniem do siebie i łapaniem gumowej lanej piłki itp. Było idealnem miejscem zabaw bo z dala od władz szkolnych, a blisko domu. Drugim mi znanym odcinkiem wyżej podanej linji kolejowej był most przez Wisłę biegnący obok mostu drogowego na Dębniki.

Park dr. Henryka Jordana na przełomie wieku XIX i XX
Park dr. Henryka Jordana na przełomie wieku XIX i XX

Wychodząc z plant z pod uniwersytetu Jagiellońskiego w ulicę Wolską w kierunku Błoń i Parku dr. Jordana przechodziło się obok pięknego gmachu "Sokoła" ze wspaniałą salą gimnastyczną. Dalej było na otwartem powietrzu boisko przeznaczane w lecie na korty tenisowe, w zimie natomiast na ślizgawkę. Z obu tych objektów młodzież niestety nie mogła korzystać, raz że sala gimnastyczna Sokoła była tylko dostępna dla jego członków, ludzi dorosłych, a powtóre, że wstęp na ślizgawkę trzeba było opłacić, a tu w kieszeni nie było nawet złamanego szeląga. Za boiskiem Sokoła był mały budynek, pozostałość po dawnej rogatce i tak pozostał do dnia dzisiejszego. Dalej nie było już zagradzającego nasypu kolejowego, a przecież jak bawiłem się na tym wolnym placu od ulicy Czystej, to wówczas przejeżdżały jeszcze pociągi. Każdy rok przynosił zmiany. Idąc dalej w kierunku Parku Jordana z lewej strony był ładny widok na Błonia Duże i na Kopiec Kościuszki. Błonia przypominały swoim wyglądem pastwisko gminne, pasły się na nich spętane konie, krowy, a nawet w najdalszym swoim zakątku i gęsi. Z prawej strony od drogi, którą teraz będziemy nazywać aleją wysadzaną drzewami, płynęła w kierunku miasta rzeka Rudawa, która w miejscu gdzie dziś stoi gmach Muzeum przepływała pod kamiennym mostkiem by za nim płynąć już pod ziemią. Mostek ten był wejściem na tzw. Stawy Oficerskie ciągnące się może do Biblioteki Jagiellońskiej. Na tym terenie należącym do wojskowości to w lecie można było zauważyć od strony mostka kręcących się żołnierzy, ale w zimie, jak mi jeden uczeń przypadkowo spotkany powiedział, że niema tam ani żywej duszy i że chodzi tam się ślizgać, postanowiłem również spróbować szczęścia. Stawy wyglądem sprawiały odrażający widok. Wokół były zarośnięte trzciną, lód był ale w miejscach gdzie rosła trzcina pokazywała się woda. Wahanie moje minęło jak zobaczyłem przybyłych trzech chłopców, którzy po przypięciu łyżew skoczyło na lód. Powiększyłem tę trójkę i ślizgawkę mieliśmy za darmo.

Zostawmy te stawy, bo wybrałem się do Parku Jordana, a wejście było mostkiem drewnianym, a ogrodzeniem całym była Rudawa. W zimie raczej park zamierał, przechodnie, bo byli tacy, skracali sobie drogę do domów. Ja zaglądałem tam rzadko w dnie mroźne i pochmurne, ale natomiast w dnie cieplejsze i słoneczne, a przypadały w niedziele lub święta, to przychodziłem do moich wiewiórek. Znały mię na tyle, że skoro siadłem na tej samej ławce co zwykle w głównej alei, to miałem zaraz kilka koło siebie. Wskakiwały na ławkę i na moje ramiona, porywały z ręki orzecha a śmielsze obsługiwały się same wchodząc do kieszeni tak głęboko, że na zewnątrz sterczał im tylko puszysty ogonek. W takich okolicznościach spotykał mię dozorca Parku, Mikołaj, zajęty w alei przy usuwaniu śniegu z ławek i chodnika i stąd staliśmy dla siebie znajomymi. Że nie było to Mikołaja w zimie jedyne zajęcie niema żadnej wątpliwości, bo w głównym pawilonie trzeba było dopilnować naprawy sprzętu sportowego i jego konserwacji, a ostatnią jego czynnością dnia było obejście całego parku i dzwonieniem obwieścić, że zmierzch zapada i wszystkie osoby muszą park opuścić.

Na wiosnę dla dorosłych miejscem spacerów i wypoczynków na powietrzu były planty z licznemi ławkami, a dla maluchów pod opieką niań specjalne kółka na plantach z piaskownicami. Trafiało się dosyć często, że rodzice lub nianie w rozmowie zapominali o dzieciach i tracili je z oczu, a te tymczasem harcowały po trawnikach, a nawet zrywały na klombach kwiaty. Naraz jak z pod ziemi wyrastał umundurowany i uzbrojony w trzcinę tzw. plantowy, który przytupując nogami i wygrażając trzcinką powodował popłoch, a dzieciaki lądowały na podołkach swoich opiekunów. Trafiało się i tak, że starszy chłopak na krzyk plantowy, uciekając wpadał przypadkowo w jego ręce, a wtedy nie obeszło się na sucho.

W niedziele w południe przy sprzyjającej pogodzie w tych kółkach na plantach orkiestra wojskowa urządzała koncerty bardzo mile przyjęte przez Krakowian.

Takie koncerty były urządzane w niedziele w godzinach popołudniowych za wstępem płatnym, przeznaczone zawsze na jakiś cel dobroczynny także w Parku dr. Jordana. Dla podniesienia wagi takiego koncertu urządzano równocześnie loterię fantową. Komitet organizacyjny takiej imprezy wymagał dużej pracy i wysiłku jego członków. Fanty trzeba było zdobyć na drodze kwesty, do większych firm prośba o datki, względnie fanty wymagała listownego załatwienia. Koniecznem było przygotowanie pomieszczeń na fanty, a trafiały się rozmaite. Bywały te fanty zaskakujące, a czasem wręcz kłopotliwe dla wygrywającego. Dla lepszego zobrazowania podam co można było wygrać: parę gołębi, które ofiarodawca przyniósł w klatce, ale klatkę tylko wypożycza, może to być gęś, indyk, kogut, para kurcząt, mała świnka, cały zestaw naczyń, kupon materiału, duża lalka, pudełko z szachami, książka itp. Również i Park Krakowski miał swoje atrakcje, była tam pływalnia zamieniana w zimie na ślizgawkę, był staw z wypożyczalnią łódek, były korty tenisowe a nawet mały eliptyczny tor do jazdy konnej dla chłopców. Był duży drewniany palach stojący budynek na widowiska, coś w rodzaju teatru rozmaitości. W pawilonie dla orkiestry przygrywała czasem orkiestra mandolinistów założona przez Mkera, która śmiało mogła rywalizować z orkiestrą wojskową. Do tego Parku chodziłem na koncerty Mkera i na łódki z kolegami i to nieraz bezpośrednio po przyjściu ze szkoły. Krakowianie poza plantami mieli tylko te dwa parki do dyspozycji, ale przekładali Park dr. Jordana, a przy nim błonia, toteż w święta całe rodziny z kocami, żywnością zasiadały Błonia, a osoby starsze obsiadały ławki w Parku lub w Alei. Inni szli dalej poza Park, mijali trzeci mostek na Rudawiec prowadzący na plac wyścigów konnych, by dojść do końca Alei, która pod kątem prostym trafiała na drogę prowadzącą z Łobzowa w kierunku Kopca Kościuszki. Za tą drogą ciągnęły się dalej na zachód Małe Błonia mające z prawej strony oparkanioną przestrzeń z ukrytymi w gęstwinie drzew i krzaków zabudowania robiące wrażenie objektów wojskowych. Posuwając się jednak ścieżką przy Rudawie omijało się owe objekty i dochodziło do tamy spiętrzającej jej wody. Celem tego zabiegu było, aby przyhamować szybkość nurtu rzeki i obniżyć tym samym jej poziom do swobodnego ujęcia jej wód do dalszej wędrówki kanałem pod ziemią za mostkiem do Stawów Oficerskich. I do tej tamy trafiłem w wyprawach odkrywczych. Zastałem dla siebie warunki niesprzyjające, bo nie było zejścia do wody i trzeba było skakać do blisko 2-wu metrowej głębi przy szerokości 3-ch metrowej rzeki, a te trudności przy moich umiejętnościach pływackich kazały mi ze spacerów do tamy zrezygnować.

Do takich rzek jak Rudawa biegnąca do Krakowa należała Młynówka widoczna tylko na skrzyżowaniu ulicy Garncarskiej z ulicą Krupniczą, gdzie po przeciwnej stronie tego skrzyżowania stały budynki tzw. Młynów Królewskich z widocznym jedynie walcem z łopatkami w korycie rzeczki zaledwie się sączącej. Zapewne widziane otwarte koryto rzeki płynącej wzdłuż ulicy Łobzowskiej do Placu Biskupiego było również Młynówką.

Zniechęcony do moich wypraw odkrywczych postanowiłem częściej odwiedzać Park dr. Jordana, a że najczęściej moja droga prowadziła koło gmachu Sokoła, miałem ogromną chętkę dostania się do środka, by się przypatrzeć jak ćwiczą druhowie. Miałem szczęście bo wpuszczono mnie na galeryjkę pierwszego piętra skąd miałem wspaniały widok na ćwiczących. A było na co patrzeć. Jedni podnosili ciężara inni uprawiali zapaśnictwo, dalsi ćwiczyli na drążku i kółkach, patrzyłem na każdą grupę z całem skupieniem obserwując każdy ruch, by popróbować tych ćwiczeń na naszej szkolnej sali gimnastycznej przy ul. Studenckiej. Innym razem idąc do Parka zauważyłem już z Alei kogoś ćwiczącego rzuty oszczepem na znanem mi już boisku trawiastem zwanem zielonem. Przyspieszonym krokiem dostałem się do Parku i najbliższą w prawo ścieżką podszedłem do rzucającego i zaproponowałem mu, że chętnie będę mu odrzucał oszczep o ile się na to zgodzi i pokaże mi jak się trzyma oszczep do rzutu. Skoro się zgodził poznaliśmy się, był to Jacheć późniejszy prawy obrońca w piłce nożnej Cracovii. Oszczep używany podówczas był z pętlą, którą napinał przy rzucie palec wskazujący ręki. Po kilkunastu rzutach moich stwierdziłem, że są one poprawne, ale w długości brakowało mi 2 do 3 m w porównaniu do rzutów Jachecia. Trudno mi dzisiaj ustalić ile mieliśmy ze sobą spotkań przy oszczepie, ale nazwisko mego pogromcy pozostało mi znanem na zawsze.

Wycinek mapy, prawdopodobnie z 1908 roku. Okolice Błoń. Dobrze widoczny park Jordana, a także tor wyścigowy.
Wycinek mapy, prawdopodobnie z 1908 roku. Okolice Błoń. Dobrze widoczny park Jordana, a także tor wyścigowy.

W podobnych okolicznościach poznałem na Błoniach miotacza kulą. Był nim Liro, pokazał mi wszelkie arkana rzucania kulą, ale do tej dyscypliny wcale się nie nadawałem z rzutami do 3 metrów i to jeszcze przy wyślizgiwaniu mi się kuli z ręki.

W czasie wakacji szkolnych wyjechałem na jeden miesiąc do krewnych do Stanisławic. Była to mała wioska, której pastwisko gminne ciągnęło się wzdłuż szosy prowadzącej do Bochni i na tem zacząłem uprawiać bieg na długości 1-go kilometra. Biegałem boso i codziennie o tej samej porze, a że ta przyjemność trwała zaledwie kilka minut, a ja nie odczuwałem żadnego zmęczenia, postanowiłem podnieść moją dawkę biegową do 2-ch kilometrów. Aż tu pewnego dnia, kiedy mój pobyt w Stanisławicach się kończył, a ja odpoczywałem po przebiegnięciu pierwszego kilometra odpoczywałem, zbliżył się do mnie pewien student z Bochni dla wspólnego trenowania biegów. Oświadczył, że jest łyżwiarzem uprawiającym biegi i taka letnia zaprawa nawet jest mu koniecznie potrzebna, a w Bochni niema partnera. Długo opowiadał, jak się o mnie dowiedział, ale to nie było ważne. Pokazywał mi nawet przyniesione ze sobą pudełko z medalami zdobytemi poza granicami Galicji i Lodomerii, jak naszą Małopolskę Austryacy nazywali. Niestety przebiegliśmy ze sobą tylko ten jeden kilometr i na nim ku wspólnemu żalowi skończył się nasz trening i nasza znajomość. Że w Krakowie budził się sport, to nie ulega wątpliwości, ale uprawiały go tylko ze strony młodzieży jedynostki i to jeszcze w tajemnicy. Park dr. Jordana założony wcześniej niż sięgają moje wspomnienia, miał zasadniczo zadanie wyciągnięcie młodzieży z domów do zabaw na świeżym powietrzu, a ponadto przez jego zaopatrzenie w sprzęt do gimnastyki i sportu dał młodzieży sposobność poznawania sprzętu, bo do jego użycia brakowało instruktorów. Mimo tego dr Jordan zasłużył sobie na wdzięczną pamięć u potomności, bo dodał niejedną cegiełkę do budzącego się sportu.

Co prawda to już był sport w Krakowie, ale uprawiany tylko przez dorosłych. Takim ogniskiem sportu był "Sokół", gdzie poza ćwiczeniami gimnastycznemi uprawiano zapaśnictwo, podnoszenie ciężarów i wioślarstwo. Ze Sokoła też wyszli niewątpliwie tej miary zapaśnicy co Zbyszek i Władysław Cyganiewicze, Szczerbiński, Rudy, Lejczak oraz późniejsi Wiślacy: Franciszek Pawlikowski, Mieczysław Tylko i inni. Sokół miał też sekcję wioślarską z przystanią na lewym brzegu Wisły koło mostu dębnickiego. Tą przystanią i przechowalnią łodzi była dawna stacja kolejowa nieistniejącej kolei obwodowej. Sekcja ta urządzała zawody na rasowych łodziach sportowych, urządzała wycieczki łodziami w górę Wisły do Bielan i Tyńca, a ponadto do jej przywileju należało urządzanie na Wiśle pod Wawelem "wianków". Widowisko to związane z pogodą było sygnalizowane strzałami z moździerzy i rakietami różnokolorowemi poczym następował spływ dziesiątków wianeczków na małych deseczkach ze świecącą świeczką w pośrodku. Dalej płynęły galary oświetlane pochodniami z symbolicznymi obrazami i scenami Krakusa, Wandy, smoka itp., a wszystko to przy udziale wszelkiego rodzaju ogni sztucznych i fajerwerków będących dziełem arcymistrza pyrotechnika Mądrzykowskiego.

Wyścigi konne też cieszyły się ogromną popularnością w Krakowie, a tor wyścigowy o spłaszczonej elipsie sięgał aż poza tylną granicę Parku dr. Jordana, którą stanowił podówczas tylko głęboki rów. Na tym torze biegały nie tylko konie krajowe, ale także i zagranicznych hodowców, toteż zjazd do Krakowa był liczny z Galicji, Kongresówki a nawet i innych Państw.

Kolarstwo też było do pewnego stopnia zorganizowane, kolarze urządzali wyścigi zazwyczaj na szosie Borkowskiej do Mogilan lub dalej na Zakopane zależnie od ważności i rangi wyścigu. Zawodnicy podzieleni byli na klasy, a każda miała inną długość do pokonania. Z mistrzów ówczesnych pamiętam Stadnickiego, Pinczera i Łazarskiego.

Był też i tenis i korty z nim związane, ale to były w owych czasach raczej spotkania towarzyskie pod płaszczykiem sportu. Właściciele kortów wynajmowali korty na godziny, a opłaty były dość wysokie. Na nikogo nie czekano, a kto przybył pierwszy ten był lepszy.

Jak z powyższego wynikało, to ten sport, który już istniał i nawet się rozwijał, nie był dostępnym dla młodzieży, raz że był bardzo drogim, a następnie że był domeną tylko osób starszych.

Dla młodzieży szkół podstawowych i średnich najbardziej odpowiedniemi miejscami do zabaw pozostawały Błonia i Park dr. Jordana. Podstawowcy na Błoniach kopali piłkę gumową nadymaną, bo taka piłką bawiło się dużo dzieci i taka piłka była tania i można ją było kopać nawet boso na zielonej murawie. 0 używaniu szmacianki przez chłopaków szkół średnich, to duża przesada, kiedy na upartego mogli ją skórzaną wypożyczyć w Parku dr. Jordana. Muszę jeszcze coś wspomnieć o samym mieście. Oto w miejsce konnych tramwaji zaczęły kursować tramwaje elektryczne. I tak pierwszy tramwaj widzę stojącym przed kościołem mariackim jak czeka na pasażerów. Nikt nie wsiada, ludzie obchodzą tramwaj w około, boją się wsiadać, a wieśniacy mówią do siebie: jak to można jechać kiedy brakuje dyszla?. I tak przez 3 dni można było jeździć za darmo. Tramwaj ten podchodził już do Parku Jordana, szedł ulicą Karmelicką i jechał na dworzec ulicą Floriańską, przechodząc tarapaty przejazdu przez bramę floriańską, bo tam trzeba było drąg pobierający prąd z przewodów przy wysiadaniu z wozu ręcznie obniżyć, bo inaczej spadał.

Rudawa płynąca wolnym korytem na ulicy Retoryka została ujęta w kanał i zakryta, a stojąca przy tej ulicy kamienica o fasadzie z egipskimi płaskorzeźbami straciła na swojej oryginalności kiedy Rudawę zakryto, bo Rudawa dla niej była Nilem egipskim. Był rok 1905, rok strajków szkolnych w Kongresówce, skąd do Krakowa zjechało dużo akademików i uczniów szkół średnich. Na przyjazd mogli sobie pozwolić tylko zamożni. Byli dobrymi kolegami, co nie przeszkadzało im nazywać nas " centusiami" w znaczeniu naszych skromnych zasobów pieniężnych. 0 ile zimą ruch w Parku Jordana zamierał prawie zupełnie, to w maju ten ruch nabierał rumieńca, bo cała młodzież Krakowa mogła w nim korzystać z gier i zabaw, z tym że uczniowie szkół pospolitych przychodzący do Parku pod opieką opiekunów szkolnych rozpoczynali swoje gry i zabawy o godzinie 16, zaś uczniowie ze szkół średnich zbierający się na miejscu przed pawilonem głównym klasami i tych prowadził na odpowiednie ćwiczenia ich starszy kolega jako przodownik, i ci rozpoczynali swoje gry i zabawy o godzinie 18. Przodownicy z liczbą swoich uczestników zgłaszali się u kierownika Parku który wyznaczał boisko do zabaw i ćwiczeń i wydawał asygnatę na pobranie odpowiedniego sprzętu, który to sprzęt wydawał Mikołaj.

Jerzy Potrzebowski: Chłopcy grający na Błoniach. Własność TS Wisła
Jerzy Potrzebowski: Chłopcy grający na Błoniach. Własność TS Wisła

O ile w ciągu roku szkolnego z przodownikami dla klas szkół średnich nie było kłopotu, bp byli niemi starsi koledzy, to w czasie wakacji na przodowników przyjmowano takich, którzy się na ochotnika zgłaszali. Zgłaszających nie było wielu, ja zaś chętnie przyjąłem tę funkcję, a po przebadaniu mnie przez kierownika Parku doktora Tokarskiego zostałem przodownikiem klas wyższych. Takie mnie wyróżnienie spotkało dlatego, że jako uczeń Szkoły Realnej ćwiczyłem już na przyrządach w sali gimnastycznej I Szkoły Realnej, przyczym drążek, poręcze, kółka i koń nie były mi obce. Jako wynagrodzenie otrzymywałem po 5 koron miesięcznie. Na gimnastyce w hali I Szkoły Realnej prowadzonej przez dr. Laberscheka mieliśmy zupełną swobodę, to też każdy wybierał to co mu najbardziej odpowiadało. Ja wybierałem drążek i poręcze, inni podnosili ciężary, a byli i tacy, którzy czekali znudzeni, aby się ta gimnastyka skończyła i mogli pójść do domu. Pewnego razu na tej hali jeden z kolegów porwał zwinięty w rulon duży materac, rozwinął go na środku hali i stanąwszy na nim wyciągnął z kieszeni rękawicę na znak wyzwania do walki zapaśniczej. Był to kolega Rzepa, zapewne zakonspirowany bywalec Sokoła. Ponieważ żaden z kolegów nie podchodził, podszedłem sam i podniosłem rękawicę, stając do nierównej walki. Na hali zapadła cisza, a wszystcy koledzy z największym zainteresowaniem śledzili przebieg walki. Rzepa starał się najszybciej mnie pokonać, ja zaś chciałem tę walkę przedłużyć. Zostałem po 10 minutach walki położony na łopatki. Takie walki toczyliśmy za każdym razem na tej sali gimnastycznej mając komplet obserwujących. Stąd wyciągnąłem wniosek, że sport aby się rozwijał musi mieć widzów, a potrzebuje podziwu i oklasków. Nie chciałbym być źle zrozumiałym, pisząc tak dużo o sobie, bo to co robiłem nie było nic nadzwyczajnego, a niewątpliwie inni czynili podobnie.

A teraz dokończę rozpoczęte zdanie ze strony pierwszej ".... a było to na wiosnę po zajęciach szkolnych zatrzymał nas w klasie proponując utworzenie Klubu sportowego". Propozycja ta zaszokowała nas do tego stopnia, że milczeliśmy bo wprost nie chcieliśmy wierzyć, by coś podobnego mogło wyjść z ust i to profesora. Profesor jednak zrozumiał nasze milczenie i jakby nic opowiadał jak to w innych państwach rozwija się sport, więc i my Polacy musimy włączyć się w ten nurt. Na te słowa radość taka zapanowała, żeśmy zaczęli klaskać i niejednemu łza pokazała się w oku. Godziliśmy się na wszystko, że klub będzie nazywał się Wisła, i znowu oklaski i okrzyki: " Polacy i Wisła to Polska ". Tę nasza Wisłę trzeba było mieć i na sercu. Uchwaliliśmy wiec kolor naszych koszulek w kolorze błękitnym z emblematem na lewej piersi, przepołowioną piłkę, w kolorze czarnym w poziomie, przyczym kołnierz i manszety wraz spodenkami miały być również koloru czarnego. Tak zakończyła się oficjalna część naszego zebrania, a Profesor Łopuszański opuszczając klasę złożył nam życzenie pomyślnego rozwoju klubu i sukcesów sportowych. Po jego odejściu podjęliśmy w wobec siebie jeszcze jedną uchwałę, by w naszym klubie grali tylko sami Polacy.

Od uchwały przybrania ubiorów była jeszcze bardzo daleka droga. Co prawda to piłkę można było wypożyczyć z Parku dr. Jordana, ale koszulki trzeba było dać uszyć i każdy z graczy musiał ją sobie kupić na własność. Na koszulki, które podjęła się uszyć matka jednego z naszych kolegów, trzeba było jednak poczekać, ale w piłkę grać trzeba było zacząć natychmiast. Umówiliśmy się, że będziemy się zbierać w każdy dzień pogodny, a miejsce będzie przy bramie do Parku Jordana, a mecze będziemy rozgrywać na Błoniach, bo tam znajdziemy najłatwiej przeciwnika. Oznaczenie boiska nie będzie nastręczało trudności bo bramkę i szerokość boiska oznaczymy bluzami i czapkami, a piłeczka jak powiedziano z Parku. Przychodziliśmy na Błonia codziennie więc znano nas już dobrze i mówiono "Wiślacy już przyszli" I W MIG MIELIŚMY PARTNERÓW. Zapał do gry był tak wielki, że nie było nawet czasu poznać naszych przeciwników, bo i ci nie mówili nic o sobie, ale wiedzieliśmy tylko, że byli w mundurkach i to nam w zupełności wystarczało. 0 ile przeciwnik zbyt słabym się okazał, a jakaś nowa drużyna pokazała się koło naszego boiska, to wtedy wypraszaliśmy tych słabszych, by rozpocząć grę z nowym przeciwnikiem. Szczęście nam sprzyjało, kondycję mieliśmy świetną, więc i wyniki były pomyślne. Sędziego z gwizdkiem wtedy nie było, jak i nie było żadnych fauli, bramki strzelone były uznawane tylko te, które padły zaledwie ponad głową bramkarza. Co się tyczy Błoń, to albo trzeba było najpierw odpędzić jakąż krowinę, która nie zważając na grających wchodziła na boisko. Jak to poprzednio wspomniałem mieliśmy się zbierać tylko w dnie pogodne, ale ileż to razy ja sam mieszkając wówczas w Podgórzu wychodziłem z domu w dzień pochmurny z myślą, że jak deszcz nie będzie padał, to gra się odbędzie i jak ja wtedy będę wyglądał. Bywały i takie wypadki kiedy deszcz lał, a my wszystcy stoimy pod drzewami uśmiechając się do siebie, żeśmy się tak dali nabrać, ale z drugiej strony byliśmy dumni ze swej obowiązkowości.

W lipcu i sierpniu tj. w okresie wakacji szkolnych dużo młodzieży wyjeżdżało z rodzicami na letniska, a wśród nich nie brakowało i piłkarzy na Błoniach jak i ćwiczących w Parku Jordana. W klubach piłkarskich powstawały luki, które były uzupełniane przypadkowymi ochotnikami nieraz o dużych talentach.

Możebnym na tym zakończył moje wspomnienia na temat "Jak się budził sport w Krakowie w latach przed 1906 rokiem, gdyby nie obchód 60-ciolecia urodzin Wisły. Zaistniał bowiem problem, która z drużyn obchodzących Jubileusz 60-ciolecia istnienia jest najstarszą. Zwolennicy Cracovii twierdzą i obstają za Cracovią, ja zaś twierdzę, że najstarszą jest Wisła.

Błonia u schyłku XIX wieku.
Błonia u schyłku XIX wieku.

Tu dużą pomoc w rozwiązaniu tego problemu dała mi książka pt. "Kopiec wspomnień", w której znalazłem wspomnienia J. Lustgartena pt. " Narodziny krakowskiego sportu ", Wydawnictwo Literackie Kraków, 1964 rok, wydanie drugie.

Ja jako piłkarz i to lewy napastnik Wisły byłem dla bramkarza Cracovii zawsze przeciwnikiem, w grze szlachetnej grze sportowej, a był nim podówczas Lustgarten. Pamiętam jeden taki mecz kiedy jako obrońca był ze strony Cracovii Jacheć, a może to był mecz jeszcze z czasu kiedy Lustgarten grał u Akademików. Co prawda to w swoich wspomnieniach byłem już po wakacjach 1906 r., ale w związku z książką " Koniec wspomnień " muszę cofnąć do miesiąca czerwca 1906 r.

Na stronie 373, wiersz 17 od dołu czytam od słów: ".... w dniu 6 czerwca w drugi dzień Zielonych Świąt położono podwaliny pod sport piłki nożnej w Krakowie". W dniu tym miały się odbyć zawody w Krakowie na boisku zielonym w Parku Jordana pomiędzy Lwowem, a Krakowem, przyczym zamiast reprezentacji Lwowa przyjechali i Czarni i Pogoń. Nasuwa się pytanie co robi dr. Tokarski kierownik Parku i organizator zawodów. Na stronie 373, wiersz 14 od dołu czytam od słów ".... dr Tokarski pouczał kilku starszych przodowników parkowych o najważniejszych przepisach gry. Mieli oni tworzyć krakowską drużynę uzupełnioną kilku innymi zawodnikami". Nie rozumiem tutaj pociągnięcia dr. Tokarskiego. Trudno bowiem powiedzieć, że nic nie wiedział o drużynach grających w piłkę na Błoniach, a może chciał ich ukarać za to tylko, że nie grają w Parku. Szkoda wielka bo byli do dyspozycji Akademicy, Wiślacy, Czerwoni i Białoczerwoni. A co sobie pomyśleli o tym Lwowiacy nie wiemy. 0 ile Lwowiacy mieli już swoje koszulki sportowe, to Kraków wystąpił w mundurkach szkolnych. Reprezentacja Krakowa zagrała pierwszy mecz z Czarnymi i w tej krakowskiej reprezentacji grał Szeligowski z drużyny Białoczerwonych, który w sierpniu 1906 roku pokonał cyrk i nie cyrk Buffalo Bill, który na końcu Dużych Błoń urządził widowisko na wolnym powietrzu wspaniałej tresury koni, strzelanie do rzutków jeźdźców na galopujących koniach, napadu Indian na dyliżans pocztowy itp. Jaka szkoda, że tak drobiazgowy Lustgarten, znając Szeligowskiego, nie podał składu tej krakowskiej reprezentacji, a może nie pamiętał. Druga reprezentacja Krakowa była ściągniętą od strony widzów. Oba mecze mieliśmy przegrane pierwszy 2:0 i 4:0. Te zawody I i II reprezentacji Krakowa z Czarnymi i Pogonią przyczyniły się do powstania wielu nowych klubów. Pa stronie 374, wiersz 2 od dołu czytam: "W ten sposób zawiązała się drużyna, która stała się później kośćcem Białoczerwonych czyli dzisiejszej Cracovii".

Ha stronie 373, wiersz 13 od góry czytam mowa tu o Białoczerwonych: "Zespół ten był pierwszym i najstarszym zespołem piłkarskim Krakowa, gdyż inne zaczęły się tworzyć później".

Na stronie 373, wiersz od góry czytam: "Powracający do Krakowa amatorzy piłki, których zapał nie ulotnił się w czasie dwóch miesięcy wakacji......". A więc jest już miesiąc wrzesień 1906 roku, a Cracovii jak niema tak niema, a jest tylko jak wyżej kościec. Na stronie 373, wiersz 25 od dołu czytam co mówi o sobie J. Lustgarten: "W ten sposób uzupełniłem ja wraz kilkoma kolegami z gimnazjum Sobieskiego drużynę Uniwersytecką", poczym czytam dalej: "Byliśmy niezłymi, ale właśnie z tego powodu nie lubiano nas na Błoniach". Na stronie 376, wiersz 11 od góry jest mowa o literacie dr. Konczyńskim, który po powrocie z Anglii pragnie przyspieszyć jeszcze rozwój piłkarstwa w Krakowie, które bądź co bądź już się do pewnego stopnia rozwinęło.

Na stronie 376, wiersz 8 od góry mowa o dr Konczyńskim, czytam" "Jednym z pierwszych jego poczynań było zorganizowanie turnieju piłkarskiego".

Na stronie 376, wiersz 12 od góry czytam od słów: "akademicy doszli do przekonania, że zespołowi należałoby nadać nazwę. Po dnia dzisiejszego z emocją wspominam fakt, że gdy przy sposobności dyskusji na ten temat ja, najmłodszy między obecnymi nieśmiało wystąpiłem z wnioskiem nadania klubowi nazwę Cracovia". Jaka szkoda, że brak jest daty tego turnieju, ale jedno jest pewnem, że to było we wrześniu 1906 roku. Dr Konczyński postanowił umundurować do tego turnieju Krakowskie drużyny. Na stronie 376, wiersz 25 od dołu czytam: " ako najstarszą, a poza tym przewidziana również na wyjazd do Lwowa na rewanżowe zawody, otrzymała wyekwipowanie drużyna której kapitanem był Szeligowski.......". Nic też dziwnego, bo Szeligowski był kapitanem Białoczerwonych i dostał koszulki białoczerwone.

Na stronie 376, wiersz 19 od dołu czytam: "W kolejności otrzymała koszulki Cracovia". Mówiąc innymi słowy, Uniwersytecki klub sportowy lub Akademicki przemianował się za poradą Lustgartena we wrześniu na Cracovię w roku 1906 i to jest dzień narodzin Cracovii. Na stronie 376, wiersz 12 od dołu czytam od słów: "Następną była drużyna Jenknera.,..... ". Nazwani byli Czerwonymi. Ostatnią miała być Wisła - ale przeczytajmy co o niej było napisane. Na stronie 376, wiersz 10 od dołu czytam: "Ostatnią jedenastką odzianą przez dra Konczyńskiego była drużyna uczniów II Szkoły Realnej, którą od nazwiska jej kapitana nazywano drużyną Szkolnikowskiego. Wybrał on barwy jasnobłękitne z kółkiem półczarnym półbłękitnym na lewej piersi i nazwę "Wisła"". Zebrane o Wiśle wiadomości przez dr. J. Lustgartena odchylają się nieco od prawdziwych, bo przede wszystkim nie dr Konczyński odziewał Wisłę, bo koszulki daliśmy do uszycia matce jednego z naszych kolegów i każdy kupował sobie ją na własność. Barw naszych koszulek nie wybierał Szkolnikowski, a wybrał je dla nas założyciel prof. Tadeusz Łopuszański na zebraniu organizacyjnem, emblemat na lewej piersi też był przez profesora polecony, a myśmy go jednogłośnie przyjęli, nie było to kółko, a z czarnego koła wyciery przez środek pasek poziomy symbolizujący błękitną Wisłę przyczym tak górna jak i dolna część tej czarnej materii tworzyła piłkę. Klub Wisła nie był żadną drużyną Szkolnikowskiego, a był dla wszystkich Wisłą, jak my dla Wisły byliśmy Wiślakami.

Może w początkach sportu kolor koszulek grał pewną rolę jako kolor rozpoznawczy, dziś ileż to meczy drużyna grająca, na własnym boisku musi przywdziewać inne w kolorach koszulki zgodnie z przepisami.


Roman Wilczyński
Kraków, 23 lutego 1967r.

Zobacz też