Stanisław Flanek, wywiad 02.10.2009

Z Historia Wisły

Stanisław Flanek w karykaturze Nowin Sportowych, 1947 rok
Stanisław Flanek w karykaturze Nowin Sportowych, 1947 rok
HW: - Pan Stanisław Flanek – znakomity obrońca, Reprezentant Polski, nestor krakowskiej Wisły. Bardzo dziękuję, że zgodził się Pan na rozmowę dla nas.

SF: - No, dlaczego… mnie też jest przyjemnie, jak jeszcze ktoś wspomina.
HW: - Chciałbym zapytać o początki Pana kariery piłkarskiej i o drużynę Prokocimia, którą Pan założył z kolegami.
SF: - Ta drużyna istniała krótko, bo coś trzy albo cztery sezony. To była Pogoń. Prawie cała drużyna była z tej dzielnicy i nawet dobrze graliśmy. Założenie drużyny było w C klasie, a po roku już zdobyliśmy B klasę. W B klasie byliśmy na pierwszym miejscu jak rozgrywki skończyły się, bo wojna wybuchła. Potem już zrobił się jeden klub – Prokocim. A był jeszcze w Prokocimiu klub Orion i był Olimpia. Olimpia to były takie młode chłopaki, dobrze grali, ale krótko, coś z trzy lata może. Prywatny restaurator ich założył i tak grali, a potem brakło funduszy widocznie. Potem to już była jedna drużyna w Prokocimiu: KS Prokocim.
Jak Pan wie, w takim Prokocimiu to inne warunki, tam się nie myślało o pieniądzach...
HW: - Grał Pan jako napastnik początkowo.
SF: - Tak. Dużo bramek strzelałem w Prokocimiu. Po 5, po 6, po 7 bramek. Pamiętam, graliśmy o wejście do dalszych gier z Bieżanowianką, u nich. Oni mieli boisko w parku. Tam przegraliśmy czy zremisowali, a rewanż graliśmy za tydzień czy dwa. W rewanżu wygraliśmy 7:0, ja strzeliłem 6 bramek. Byłem bardzo, wie pan… Umiałem wyjść na pozycję – miał kolega piłkę to już wiedział gdzie zagrać do mnie, bo ja byłem szybki, strzał miałem bardzo dobry. No i tak w tym Prokocimiu przegrałem dziesięć lat, a potem przeszedłem do Wisły. Ale najpierw była Cracovia! Jak zagrałem mecz w Reprezentacji Krakowa z Prokocimia, to od razu na drugi dzień przyszli – przyjechał Bobula i kierownik drużyny, już zapomniałem jego nazwiska... Przyjechali i mnie kaperowali. Ja nawet się tak zgodziłem, bo to Prokocim a liga, to wie pan, to było nie do pomyślenia. Jak się starałem o transfer, to działacze [mówili]: „Człowieku, no co ty się do Wisły wybierasz?! Gdzie to! Człowieku, tam inna atmosfera, inna piłka i nic. No co ty z Prokocimia w lidze będzie robił?” i tak dalej. Ale ja uwierzyłem w siebie. Koledzy też mnie zniechęcali - „Nie chodź od nas, bo przecież zagrasz parę meczy i cię wyrzucą”. A ja się uparłem, mówię „ja spróbuję, no!”. Pierwszy mecz zagrałem w czterdziestym szóstym roku. Była taka drużyna robotnicza, tu w Krakowie. Graliśmy z nią na wiosnę, ale w zasadzie jeszcze była zima, chyba luty. Śnieg był dosyć duży. Wypadłem bardzo dobrze, zaczęli mnie chwalić, już „kolega” i tak dalej... Im się podobało, bo w lidze to tak nie było, żeby obrońca szedł atakować. A ja stale atakowałem, wie pan. Jurowicz zawsze krzyczał na mnie „Staszek wracaj, Staszek wracaj!”.
Od pierwszego rozegrania już się przyjąłem na stałe, nie byłem na rezerwie ani minuty. Cały czas byłem już w pierwszej drużynie i potem podstawowym zawodnikiem.
HW: - A to już jako obrońca, nie napastnik.
SF: - Tak, obrońca.
HW: - Kiedy zmienił Pan pozycję?
SF: - To jeszcze w Prokocimiu. Bo jakoś nie było obrońców. A ja grałem na każdej pozycji. W takim Prokocimiu, to na skrzydle grałem, w ataku, na środku, na łączniku. W Prokocimiu byłem potrzebny na obronę, bo nie było obrońców. Graliśmy na tej obronie razem z Szydłakiem, młodszym ode mnie, dobrym piłkarzem. Świetnie graliśmy jak na Prokocim i do Wisły przeszedłem już jako obrońca, a nie napastnik.
HW: - W jednym z pierwszych spotkań w Wiśle musiał się Pan zmierzyć z Anglikami z Armii Renu.
SF: - Tak.
HW: - Czy ten mecz był tak brutalny jak prasa pisała?
SF: - Nie, oni grali taką piłkę, jakiej my nie znaliśmy. Ostrą, ale nie żeby grali brutalnie. Grali swoją angielską piłkę. I to była świetna drużyna, a zremisowaliśmy 2:2. Nawet przy drugiej bramce, to ja wyciągnąłem piłkę, zagrałem do Artura i on strzelił wyrównującą bramkę, na 2:2. Tam był obrońca, stoper, co miał coś z dwa metry! Ha!

I jak mówię, od pierwszego wystąpienia w Wiśle to jużem grał bez przerwy, te dziesięć lat prawie.
Co było? Nie było kupna, nie było sprzedaży: jak przechodzili piłkarze, to za darmo. Ja też za darmo przeszedłem. Voigt mi mówi „Przyjdź Pan, Panie Stasiu, na opłatek Pan coś dostanie”. Dostaliśmy 5000 złotych w ten czas.
Z kolegami my się zgadzali, wie pan. Przecież tam zawodnicy przychodzili też tak z B klasy. Dużo piłkarzy przyszło z Nadwiślanu do Wisły: Kohut, Szczurek, Machowski, Sykta. Tacy, co potem się zaaklimatyzowali we Wiśle i grali dłuższy czas. Mistrza Polski zdobyliśmy już w 49 roku, a byliśmy o krok [od tego] w 48 roku. Wtedy straciliśmy Mistrza z taką drużyną, która była na ostatnim miejscu i spadła z ligi: Widzew. Miała coś cztery czy pięć punktów. I my z nią przegrywaliśmy na wyjeździe 2:0, dopiero strzeliliśmy dwie bramki.
HW: - Wisła dość pechowo w 46, 7, 8, nie zdobyła Mistrzostwa, mimo iż miała bardzo silny skład. Z czego to wynikało? To była kwestia pechowych spotkań?
SF: - Wie pan, ta Wisła, w której ja zacząłem grać, to była już drużyna dobra, była prawie najlepsza w Polsce. W 48 roku to straciliśmy głupio tego mistrza. Mieliśmy już od początku przewagę, potem ona topniała. Ale jakbyśmy wygrali z tym Widzewem, który – mówię panu – rok tylko był w lidze, spadł potem i nie było go… Ale poza tym, to cały czas byliśmy w czołówce. Były rozgrywki takie, kto był lepszy, kto miał do gadania dużo i tak dalej. Ale na ogół to się z kolegami dogadywaliśmy i była dobra drużyna. Były słabe punkty, ale zawsze są. Cały czas byliśmy w czołówce! Dopiero ten ostatni rok, gdy już połowa zawodników odeszła, tośmy zajęli siódme czy ósme miejsce.

Autograf Stanisława Flanka
Autograf Stanisława Flanka
Buty z lat 40-tych i 50-tych
Buty z lat 40-tych i 50-tych

Było dużo juniorów – drużyna Ib. W pierwszym składzie tych rezerwowych próbowali trenerzy i Kuchenka i Matyas, ale żaden się nie nadawał. Dopiero ci młodzi jak Kotaba, Gamaj, weszli do składu, ale dopiero wtedy, gdy połowy drużyny z pierwszych lat już nie było.
Ja, Mamoń, Kohut – mówimy „dość, nie ma co grać”. Jeszcze mogłem, z dwa - trzy lata mogłem grać śmiało, bo miałem kondycję i dużą ambicję. Ale mówię panu, pięć albo sześć spotkań graliśmy, a oni bramki nie strzelili! Ciężko tak, człowiek się zniechęcił, bo przecież po to się gra, żeby coś wygrywać, a nie przegrywać, przegrywać, i tak spadać. Postanowiliśmy, że we trzech kończymy karierę.
Jeszcze trenowałem, tylko że odniosłem kontuzję w ostatnim meczu w 54 roku. Graliśmy z Ruchem tu u siebie i było zamieszanie pod bramką. Wykopałem piłkę, aby pozbyć się jej, bo było niebezpiecznie. W polu karnym wybijałem piłkę, a Pohl (nie ten słynny Pohl, tylko inny, bo ich było trzech) zagrał nakładką i kostka poszła. Od razu mnie wysłali do Cieplic, bardzo szybko przeszedłem tam operację. Każdy się dziwił, ale tam były świetne te kąpiele, masaże. Byłem tam już wcześniej, z Józefem Mamoniem. Ja miałem operację kolana, a Mamoń kontuzję kręgosłupa. Jak tam przyjechaliśmy, to kibice krzyczeli: „Kogo my tu mamy! Flanka z Wisły! Mamonia!”. Tak się opiekowali nami! To byli z Ruchu kibice, ale tak się nami opiekowali, jakbyśmy my też byli z Ruchu. Pojechałem do tych Cieplic pod koniec stycznia, a w marcu ruszyłem na boisko! Nikt tak dobrze nie zniósł takiej operacji! A przecież to była operacja dosyć groźna, dużo piłkarzy się skończyło na takiej kontuzji. Współcześnie jest operacja, a piłkarze po dwóch dniach, po trzech już wychodzą na boisko. Ja to zniosłem szybko i pierwszy mecz graliśmy z Rymerem, na wyjeździe. Oni strasznie brutalnie grali. Już wyszedłem na boisko, a trener Kuchynka, który nas w ten czas trenował, mówi: „Panie Staszku, ja Pana nie puszczę. Pan po operacji i Pan wie jak tam brutalnie grają” – jeszcze był taki śnieg, mokre boisko – „i złapie Pan kontuzję i skończy Pan karierę". A ja się uparłem, że będę grać, bo brakowało obrońcy. Wyszedłem na boisko, przywitałem się już z pryeciwnikiem... A Mietek Gracz: „Staszek, posłuchaj trenera. Trener ma rację. Tyś po operacji, niech cię… Widzisz jak oni brutalnie grają, wejdzie w Ciebie i koniec”. I Gracza posłuchałem! Posłuchałem, przeprosiłem trenera i poszedłem na rezerwę. Ale już drugi mecz graliśmy z Ruchem u siebie, już wyszedł i potem grał bez przerwy.
Operację dobrze zrobili, przeprowadzał ją profesor w szpitalu milicyjnym. Jak zobaczyłem tę ranę, jak mi odkryli... Strasznie mnie to bolało po tej operacji, wie pan. Owinęli ją bandażami elastycznymi, to paliło! Rwało jak nie wiem! Lekarze przychodzili pierwsi do mnie, pytali „Jak Panie Stasiu?”. Jakoś trzeciego dnia odpowiedziałem „Boli mnie, nie mogę już wytrzymać, pali”. Przebrali się szybko, przyszli, i jak odwijali tę nogę, to ciało aż podskakiwało, to było tak ściśnięte... Widocznie po to, żeby krew nie uchodziła. Zdjęli mi ten opatrunek i założyli tylko normalny bandaż i już mnie nie bolało. Potem pojechaliśmy na kąpiele i tam co dzień miałem poprawę, co dzień! A Mamoń – w ogóle nic. On miał z kręgiem problem i choć potem jeszcze grał, to już słabiej. On też był strasznie ambitnym piłkarzem, był też szybki. My byli koledzy bardzo, my się lubili. To był porządny chłopak. Skończył wcześniej karierę, przez ten kręgosłup…
HW: - Czy można powiedzieć, że był Pan piłkarskim samoukiem? Bo pod okiem trenera zaczął Pan grać dopiero po przyjściu do Wisły, czyli w wieku 26 lat.
SF: - No tak. Tam w Prokocimiu nie było treningów, nie było nic, „samochów” taki. Szło się na boisko, na mecze. Ja mieszkałem obok boiska, to byłem gospodarzem. Pamiętam, że żeby wyznaczyć linie, to podkradałem z domu albo u sąsiada wapno. Tam mieli gasić wapno, ale wojna wybuchała. Pouciekali i już nie wrócili, to stamtąd podkradałem wapno i sam znaczyłem. Sam jeden! To taka była ambicja, wie pan: mamy mecz, a tu nie ma linii... Brałem konewkę i sam chodziłem i dbałem o boisko, żeby to jakoś wyglądało.
HW: - Którego trenera Pan najlepiej wspomina?
SF: - Kuchenkę. Bo Katlarczyki to bardzo krótko nas trenowali. Z początku to trenował pan Jan i Józef, potem już etat dostał Józef i on nas trenował. Coś się władzom nie podobał i usunęli go. Potem przyszedł Kuchenko i był trzy lata. On dla mnie to był dobry trener. Tam [w Prokocimiu – przypisek HW] tej techniki nie było, ale była ambicja, szybkość. Tam jak człowiek miał troszkę pojęcia o tej piłce, to się wybijał, bo treningi my mieliśmy takie dzikie, ale tam byli zawodnicy, którzy już coś umieli, wie pan. Nie żeby tam kopać tak na pałę, jak to się mówi, tylko już próbowaliśmy technicznie podawać – już to szło co raz lepiej. A w Wiśle to przecież wszystko się już zmieniło, bo tam trenerzy byli. A zwłaszcza to Kuchenka. Ja się dziwiłem, że oni go usunęli, bo on jeszcze mógł pracować z nami. On, proszę pana, właśnie dla takich zawodników jak my - starszych - był dobrym trenerem. Bo dla nas najważniejszą rolę odgrywała kondycja. Wie pan jak on prowadził treningi? Bieg. W koło boiska, dwadzieścia razy. Te starty, zwroty, gimnastyka... Dla mnie to był bardzo dobry trener. Jak robił kondycję, to ja nie wiedziałem co to znaczy spuchnąć – mogłem grać dwa mecze. Tak bywało w Prokocimiu, że grałem trzy mecze: juniorzy nie mieli bramkarza, no to musiałem iść na bramkę. Potem grała Ib, a potem pierwsza drużyna. Pewnego razu puściła mi się krew z nosa z przemęczenia. Jak mama się dowiedziała, to krzyczała: „Ja Ci nie pozwolę grać! Co Ty? Co to za gra, jak krew z Ciebie leci? Co Ty sobie wyobrażasz?”. Ale jak przeszedłem do Wisły, to po meczu szybko leciała na Rynek, pierwsza gazeta była dla niej. Czytała mecze i taka była kibicka, jak nie wiem!

Przeszedłem okropne choroby. Miałem z pięć operacji, dwa zawały, wylew – poważne choroby. Pierwsza była za okupacji, jak wojna wybuchła. Bardzo powszechny był wówczas tyfus. Miałem w ten czas 19 albo 20 lat. Ciężko chorowałem. Po sześciu dniach nie mogłem już wyjść z domu, jak bomba uderzyła blisko naszego miejsca zamieszkania, to tylko koledzy przyszli, wzięli mnie na ręce i zanieśli na cmentarz. Mama wzięła kołdry, pierzynę, między grobami położyli i ja tam leżałem. Stamtąd mnie dopiero do szpitala wzięli. Leżałem w szpitalu siedem miesięcy. Najpierw mnie przewieźli do takiego szpitala, gdzie leżeli wojskowi. Ja leżałem sam, tam mieli separatkę i tam mnie ułożyli. Wie pan, ja się dziwiłem dlaczego mnie tak ratują. Co dzień to lekarze, po dwóch, po trzech przychodzili! Bo byłem w stanie beznadziejnym. Dwa razy to mi już komunię robili, bo już widzieli, że koniec ze mną. Ale organizm był silny jakoś… Przecież ja tyle chorób przeszedłem, że rany boskie!
HW: - Żółtaczkę, w 47...
SF: - Żółtaczkę to złapałem w Jugosławii, jak graliśmy w reprezentacji Polski. Do Jugosławii jechaliśmy na mecz państwowy - i to na ławkach - dwie noce, drugą klasą [pociągiem – przypisek HW]. Spaliśmy na tych ławkach. Takie warunki były. Ale to tylko w Jugosławii, bo w tych krajach kapitalistycznych, to tam były warunki wspaniałe! Taka Norwegia, Szkocja... Meczu ze Szkocją nie grała Reprezentacja Polski, tylko taka kadra. Tam byli zawodnicy z Cracovii, z Wisły i AKS Chorzów. Był jakiś silny działacz w Anglii i on to załatwił. Wygraliśmy trzy mecze, i to z dobrymi drużynami. Oni tam nie wychodzili na boisko tak jak u nas w Polsce, tylko pojedynczo. „Co oni nas tak lekceważą?” - pomyślałem. Byliśmy tam ponad miesiąc, to chodziliśmy na mecze. Bardzo ostro grali. Jak oni nas tak lekceważą, to zobaczymy jak to będzie. Proszę pana – 15 minut było, może 20, my już prowadzimy 3:0. Jak wyszli po pauzie, to myślałem że nas porozbijają. Tak grali ostro – ale my też potrafiliśmy. Strzelili jedną bramkę, wygraliśmy 3:1. A ostatni mecz graliśmy z kadrą najlepszych tamtejszych piłkarzy tam. To było Morton. Wie pan, oni grali o klasę lepszą piłkę od nas, o klasę, może o dwie. Ale zagraliśmy dobrze w tyłach, mądrze graliśmy, bo nie dopuszczaliśmy ich do pola karnego, blokowaliśmy 15 - 20 metrów od pola karnego. Musieli oddawać strzały z dalsza. A nasz bramkarz Brom – świetny, z Ruchu. Świetnie bronił! Świetnie bronił. Graliśmy wypad: wypad – i bronimy się, wypad – i bronimy się. Szczęście sprzyjało, sami się zastanawialiśmy, jak my mogli wygrać z taką drużyną. Sami się krytykowaliśmy. Gienek Żakowski grał na skrzydle – przycentrował, a Nowak z Garbarni – pyk, bramka, głową strzelił. Nie wiem czy już do pauzy, czy po pauzie, ale taka sama sytuacja: tylko wypad, centra. Nowak dwie bramki strzelił. Na bankiecie przeciwnik rozmawiał z nami! My nie umieliśmy po angielsku, ale w zarządzie byli profesorowie, to każdy znał języki. A Szkoci siedzieli smutni, tak patrzyli na nas, jak na złodziei. My się sami dziwiliśmy jako piłkarze, że potrafiliśmy z taką drużyną wygrać. A graliśmy piłkę defensywną i wypady. W ten czas w ataku było pięciu zawodników, więc szybko się tam zrobiła jakaś do strzału pozycja.
Zaprosił nasz tam jakiś generał Wojska Polskiego. Miał nawet nie willę, to był coś pięcio czy sześciopiętrowy budynek. Jak tam weszliśmy... te pokoje rozsuwane, stoły... Zgłupieliśmy… Pomarańcze, sardynki - tak nas gościł! A to przecież było dużo ludzi, ekipa miała ponad dwudziestu zawodników. To widocznie bogaty był człowiek. Urządził dla nas wyśmienity bankiet.

Opiekował się też nami taki właściciel trzech wyśmienitych hoteli. Stołowaliśmy się u niego, ale to stołowanie to było nieudane, bo nas karmili tylko rybami, i to jeszcze tak dziwnie przyrządzonymi. Mleka do tego dawali i takich potrawy, których my w ogóle nie znaliśmy. Nie mogliśmy tego jeść. On przyjechał z 300 kilometrów na nasz mecz, bo wyczytał w gazecie nazwisko „Flanek”. Mój kuzyn był wspaniałym pilotem. Prawdopodobnie został zestrzelony, bo szukali go i nie znaleźli. Widocznie rozbił się i stracił życie w samolocie. A ten człowiek właśnie kolegował się z moim kuzynem. Przyjechał, bo wyczytał w gazecie i chciał się dowiedzieć czy kuzyn jest może w Polsce. On był taki chytry, że jak nas zabrał na przejażdżkę po morzu i kupił dla nas ciastek, to nie częstował nas, tylko brał do ręki i każdemu dawał po jednym. Gracz to zawsze był dowcipny i zaszedł go od tyłu, porwał dwa ciastka. Tamten go po statku gonił!

HW: - To był pierwszy taki wyjazd, zaraz po wojnie…
SF: - Dla nas to było coś! Choć potem przeżyliśmy tragedię, bo jak wracaliśmy, to nas złapała burza nad Polską. Co dziwne, jeszcze nie mieli należytego oświetlenia, tylko bateriami oświetlali lotnisko. Co podchodziliśmy do lądowania, to się musieliśmy podrywać, tak ze trzy razy było, bo sypał śnieg... Nie mogliśmy wylądować. Jak już się udało, to lotnicy powiedzieli: „Mieliśmy panowie szczęście, bo mogliśmy wszyscy zginąć”. Nie było jak zawracać, trzeba było jakoś manewrować. Tadek Parpan to co chwileczkę się żegnał, bidny. On był taki pobożny chłopak. Jak już szczęśliwie dolecieliśmy, to czekali na nas w Warszawie z bankietem. Przepiękny bankiet zrobiła Warszawa. Potem pojechaliśmy do Katowic, też na przyjęcie, bo wyjazd organizowali działacze z Katowic.
HW: - Pan był piłkarzem lewo nożnym.
SF: - Tak, lewo. Prawą miałem do podparcia.
HW: - Ale podobno pułkownik Reyman zaproponował Panu specjalne treningi.
SF: - Tak. On na treningi zawsze chodził, bo działacze chodzili na treningi. I tak na treningu Reyman mnie woła do siebie, na trybunę. Idę, i mówi: „Panie Stasiu. Zdejm Pan z lewej nogi buty, a miej tylko na prawej. I trenuj Pan tylko prawą”. Ja zawołałem Kubika, on grał w ten czas na obronie, a lewą nogę miał beznadziejną. Więc zamiast pojedynczo, to obaj sobie graliśmy, to długą piłkę, to krótką. I pan wie, ja już po miesiącu poprawiłem tę nogę. Już dobrze operowałem nogą prawą. Trenerzy nie widzieli tego, tylko Reyman – piłkarz też wspaniały – wiedział, co mi dać trzeba. To było bardzo ważne, operować dwoma nogami. Bo nie raz takie były sytuacje – a zwłaszcza, jak grałem w ataku – że piłka poszła mi na prawą, trzeba oddać strzał, a tu noga beznadziejna. Potem już dobrze operowałem prawą, choć wiadomo, że nie aż tak dobrze jak lewą, bo ta była od urodzenia, a tamta szkolona.
HW: - Gra prawą nogą była słabszym elementem, a co było najlepszym elementem u Pana? Pisało się o Panu, że ambicja, zaangażowanie w grze. I jak Pan ocenia, co w Pana grze było tą cechą wyróżniającą?
SF: - No wie Pan, była najsłabszym elementem, ale jak Reyman mi to przekazał to się dużo poprawiłem. Trenowałem to na prawie każdym treningu i czułem się dużo lepiej na boisku, jak już operowałem dwiema nogami. Jedną to jest ciężko… Trzeba być wybitym technicznie żeby jedną nóżką grać. Taki Maradona – lewa noga tylko, prawa była nieczynna. A on tą jedną nogą wszystko robił. A to było dużo łatwiej mnie, ale i kolegom. Bo wiedziałem jak zagrać, bo na przykład też byli zawodnicy, co mieli tylko prawą nogę wyćwiczoną, a lewą nie. Więc zagrywałem takiemu więcej na tą prawą nogę, żeby on nie miał trudności przyjęcia i podania. Z mocnych stron, to mnie było bardzo ciężko przejść, bo byłem zwrotny i szybki. A jeszcze jak sobie poprawiłem nogę prawą, to jeszcze lepiej operowałem.
HW: - Wystąpił Pan w 131 meczach ligowych, ale zdobył tylko jedną bramkę w lidze – w ostatnim meczu.
SF: - W ostatnim meczu. I to z wolnego. Bo nam, wie pan, nie było wolno z obrony do ataku iść. Przecież ten Jurowicz to się tylko darł „Staszek wracaj! Staszek gdzie Ty idziesz? Wracaj, wracaj no”… Obrońcom wolno było jeszcze do połowy dojść. A ja się zawsze, wie pan, rwałem do przodu… Miałem ten nawyk z Prokocimia, bo grałem najpierw w ataku. Miałem zryw, zawsze mnie ciągnęło do przodu. On tam krzyczał na mnie, a ja z piłką szedłem i tyle! Tam co zagrałem, padły bramki z moich podań. Jak to teraz mówią: „asystował”. A moim zdaniem to tak powinno być, tak jak dzisiaj się gra: obrońcy strzelają bramki i akcje robią. Dawniej tego nie było. Jesteś obrońcą to masz tam grać – na obronie.

HW: - Jak Wisła została przyłączona do pionu gwardyjskiego – tak z perspektywy piłkarza – co wtedy się zmieniło w życiu klubu?
SF: - Wie pan… Jak to mówili: nie lubili tego ustroju. Były takie nieporozumienia w zarządzie, ale potem z zarządu wszystkich prawie pousuwali. Finansowo, to myśmy prawie nic nie korzystali. Tylko w chorobach – jak miałem te operacje, to mi zarząd dał, dość sporo – trzy, może cztery pensje. A innym razem, jak nas przyjmowali do milicji, tam był naczelnikiem Żyd. On się interesował piłką, ale nie znał się na niej nic a nic. Zaprosił mnie i Kohuta, rozmawiał o tej piłce, a na końcu pyta, czy chcielibyśmy pożyczkę. Odpowiedzieliśmy „No czemu nie, panie naczelniku”. Zawołał sekretarkę i polecił, żeby nam wypłacić też gdzieś po trzy, cztery pensje. Po jakimś czasie zawołał nas znowu i powiedział: „Tego nie będziecie oddawać. To dla Was prezent”.
A drugim razem mieliśmy jubileusz 300 meczy: ja, Rupa, Kohut, Cisowski. Była uroczystość, na którą mieli nam zrobić pamiątkowe sygnety, ale potem się okazało, że ciężko o złoto. Zwodzili nas, ale my się upominaliśmy: „Taka uroczystość, nie daliście nic?” – „Przyrzekam, że zrobiliśmy w Bielsku specjalnie mecz, zaangażowaliśmy, i całą tę dolę dostaniecie”. W końcu coś się pojawiło, nie wiem jakie te pieniądze były, w każdym razie wypłacili nam.
HW: - Piłka nożna nie była podstawowym źródłem utrzymania wtedy.
SF: - Pracowaliśmy
HW: - No właśnie – Pan jako handlowiec.
SF: - Tak.
HW: - I jak się łączyło pracę z treningami?
SF: - Byliśmy zwalniani i nie było problemów, bo to było jak druga służba.

HW: - Jak wyglądały treningi wtedy? Jakie ćwiczenia wykonywano?
SF: - Normalne, normalne, tam nie było przeszkody. Były treningi wyznaczone trzy razy w tygodniu – najpierw dwa, potem trzy razy w tygodniu – i byliśmy zwalniani, a pensje szły też z pracy. W Konsumo przepracowałem 10 lat. Robiłem w handlu, z Mamoniem… Każdy miał zajęcie i miał pensję, a treningi były normalne, tylko że finansów z piłki nie było. Dopiero pensje zaczęliśmy dostawać w 48 roku, jak powstała liga. Mieliśmy ustalone 5000 za mecz wygrany, 3000 za remis. To było nawet nieźle. Ale potem, jak przyszła zmiana pieniędzy w 50 roku [mowa o reformie walutowej – przyp. HW], to nam to przeliczyli i za mecz wygrany mieliśmy 100 złotych, a za remis 50. To wie pan, to było aż takie niesmaczne… Robotnik zarobił sto razy więcej jak my. To było okropne, wie pan. Za mecz wygrany – 100! Jedź pan tam na Śląsk, gdzie tak brutalnie grali, wygrałeś mecz i dostajesz 100 złotych. Ja kilka razy po te pieniądze nie poszedłem. A byłem kapitanem drużyny, więc po treningu przyszli do mnie czy zaprosili do siebie i mówią: „Panie Flanek, Pan buntuje młodzież, bo Pan pieniędzy nie bierze”. Ja mówię „Pieniędzy? To proszę dać tutaj trampkarzom, juniorom, na czekoladę, na to… Bo przecież co ja sobie za to kupię? Czekoladę?” To było nieprzyjemne, wie pan. Nie wiem jak inne kluby, ale inne kluby chyba tego nie miały tak jak my. Myśmy gadali… ja należałem do kadry, to na wyjazdach to były rozmowy całą noc. Chłopaki z innych klubów narzekali tak samo jak my. Tylko Śląsk miał, a zwłaszcza Górnik Zabrze, który był opłacany bardzo dobrze. On tam za mistrza Polski dostawał auta... A nam nawet taczek nie kupili!
HW: - Czytałem, że pan dostał za zdobycie mistrzostwa Polski książki Lenina i Stalina.
SF: - A tak, to dałem szwagrowi. Szwagier był taki komunista, no to „Masz. Ucz się.” Książki były, kupony na ubranie i walizka zdaje się. Taka duża walizka skórzana.

Jak tak słyszę i patrzę na tę dzisiejszą piłkę... Na przykład polską reprezentację… Przecież oni bardzo słabo grają! I pieniądze okropne zarabiają proszę pana! Okropne zarabiają. A ich piłka… nie wiem, czy by z Prokocimiem nie przegrali. W Prokocimiu było paru piłkarzy na poziomie ligowym, jak słowo daję. Tam z trzech, czterech bardzo dobrych piłkarzy było. Cyganik grał w Legii cały czas potem. Szydłak był na obronie ze mną – dobry piłkarz był. Ryś – napastnik, strzał miał przepiękny, nigdy nie przeniósł, takie strzały walił! Poszliby do ligi, poziom ich by się podniósł i mogli grać parę lat w lidze - nie każdy, ale kilku na pewno. Ale jak w Prokociumiu trenowaliśmy, to nie raz przyszło nas czterech, pięciu, czy sześciu - dobieraliśmy kibiców i graliśmy. Takie były treningi. Prokocim został założony w 1922. Ile to już lat? Do dziś dnia jeden tylko ja w reprezentacji Polski grałem. Grali w reprezentacji Krakowa, w reprezentacji Polski nie grali. To takie było wyróżnienie. Ktoś z zarządu mówi „Ty, słuchaj, tyś to powinien poruszyć… Bo przecież Ty jesteś z Prokocimia, wychowałeś się tam i tyś potrafił grać w reprezentacji Polski? To coś to nie w porządku.”

HW: - A jak w latach 40 i 50 kibice się zachowywali?
SF: - Był spokój za naszych czasów. Tam awantur nie było nigdy prawie, nigdy! Jak tam któryś podskoczył kibic, zaczął coś gardłować, to złapali za barchatki, wyrzucili… Spokój był. Gramy z Cracovią ligowy mecz – to my się w Wiśle rozbierali u siebie, szli my przez Błonia i potem my wracali… Dzisiaj to byśmy ani doszli ani wrócili. Nie było żadnych awantur. Były rodziny całe: ojcowie z dziećmi, żony. Moja żona też była kibicem. Pamiętam taki dobry mecz, który wygraliśmy coś 5 czy 6:0… Żony czekały jak się przebieraliśmy. Ja wychodzę, a żona podchodzi do mnie i „Co? Wygraliście? To Wy wygraliście?” pyta. To się chłopaki zaczęli śmiać: „Ale masz kibica! Więcej biletu jej nie daj”. A raz żona wzięła teściową na mecz, która wcześniej w życiu meczu nie widziała. Graliśmy z Polonią Warszawa, a Cwicarz grał mocno łokciami, zawsze faulował łokciem. Jak mi przywalił w nos, tak mi go rozwalił i krew aż zaczęła lecieć… Matka zemdlała!
HW: - A jaki był najlepszy napastnik przeciwko któremu Pan grał?
SF: - W Polsce to tak się wyróżniał Gracz i Cieślik. Byli też inni zawodnicy, ale ci dwaj szczególnie odbiegali… Wie pan, Gracz był takim zawodnikiem, że jak jego brakło to 50 procent Wisła gorzej grała. A to kontuzja, albo kartki, albo jeszcze inaczej karali. A przecież on w Wiśle grał od juniora. On grał od bramki do bramki. Inni napastnicy to stali, jak dostali piłkę to dopiero atakowali. A on grał on bramki do bramki. Miał kondycję, miał zmysł do piłki. Jak bym miał grać z Cieślikiem czy Graczem, to bym wolał Gracza, bo ten grał na całym boisku. A Cieślik nie, Cieślik tylko czekał, bo on umiał strzelić i był groźny. W polu karnym był bardzo groźny, nie lubił atakować z rozpędu, ale strzały spod nogi miał piękne. A Gracz grał dla całej drużyny. Dwa razy byli mistrzami: Gracz i Kohut. Ale dawniejszą piłkę a dzisiejszą, to nie ma co porównywać. Ale u nas w Polsce to nie widzę różnicy. Bo przed wojną piłkarze dobrze grali. Przecież grali i w mistrzostwach świata, i na Olimpiadzie. Grali dobrą piłkę. A dzisiaj kadra… Przecież to mizeria… Mizeria taka. Ale nawet ta Brazylia – gra piękną piłkę, prawda, ale podawanie... To jest trzydzieści podań do bramki, pyk, pyk, pyk. I grają cały mecz i bramki nie mogą strzelić. Jak mają dobry dzień, to strzelą, nawet dobrym przeciwnikom strzelą cztery, pięć bramek. Wtedy grają skutecznie i mnie się to podoba. Tylko to mi się nie podoba, jak wymieniają za dużo tych podań, na dwóch metrach jedno i to samo, jedno i to samo.




Suplement

Postanowiliśmy zamieścić także obszerne fragmenty wywiadu z Panem Stanisławem Flankiem, który przeprowadził Paweł Pierzchała (w obecności Kazimierza Kościelnego) dnia 28.01.2000 r. podczas zbierania materiałów do biografii Henryka Reymana. Stąd, co zrozumiałe, zawarte w nim wypowiedzi będą często powtórzeniem tematów i opinii poruszonych przez Stanisława Flanka w wywiadzie dla naszego portalu. Sądzimy jednak, że warto tę rozmowę tutaj zamieścić. Wywiad został spisany z taśmy magnetofonowej. W nawiasach kwadratowych odnotowano późniejsze poprawki.

Paweł Pierzchała: Co Pan słyszał o Reymanie zanim go Pan osobiście poznał?
Stanisław Flanek: Bardzo mało, gdyż ja do Wisły przyszedłem dopiero jesienią 1945 r. i wtedy go poznałem. Wiedziałem, że był to czołowy zawodnik Wisły, bramkostrzelny (w latach 1927-1928 był królem strzelców). Jako piłkarza go nie pamiętam i na boisku go nie widziałem. Nie stać nas było wówczas na opłacenie biletów na I ligowe mecze. Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły i grywaliśmy z rówieśnikami na Błoniach (w ramach takiej międzyszkolnej rywalizacji) to na stadionie Cracovii odbywał się mecz Cracovia-Pogoń. Myśmy chcieli koniecznie ten mecz zobaczyć bo jeszcze I-ligowego meczu nie oglądaliśmy. Podeszliśmy do bramy Cracovii i powiedzieliśmy tym, którzy ją pilnowali, że chcemy pójść na mecz. Odpowiedzieli, żebyśmy zebrali 1,50 zł to nas puszczą. Zebraliśmy te pieniądze i daliśmy im, a oni nas wpuścili. Przed bramą było jednak dużo kibiców, którzy chcieli wejść za darmo i jak tylko bramę otworzyli to cała chmara ludzi gruchła na tych, którzy pilnowali przy wejściu. Ci porządkowi mieli takie bykowce i zaczęli bić kogo popadnie. Jeden z kolegów także dostał przez plecy i miał potem pręgi na ciele. W ten sposób mimo, że zapłaciliśmy za wejście to musieliśmy uciekać i żadnego meczu nie zobaczyliśmy. Przed wojną więc na mecze nie chodziliśmy bo bilety były za drogie.
Ja byłem już wówczas kibicem Wisły dzięki wujkowi, który był kolejarzem i zawsze chodził na mecze, a potem mi o tym opowiadał.
PP: Pan zaczynał karierę piłkarską w Prokocimiu.
SF: Tak. Myśmy założyli klub, który się nazywał Pogoń Prokocim razem z kolegami. Mieliśmy wtedy po 15-16 lat. Było nas około 20 i do tego zarząd z dorosłych opiekunów. Zaczynaliśmy od gry w C klasie. Po roku gry weszliśmy do klasy B. W B klasie także zdobyliśmy pierwsze miejsce, ale potem wybuchła wojna.
PP: Kiedy Pan po raz pierwszy spotkał Reymana?
SF: Dopiero po wojnie.
PP: Nie wie Pan więc co się z nim działo w czasie okupacji?
SF: Nie. Kiedy go już poznałem to o tym nie opowiadał. Rozmowy przeważnie dotyczyły spraw sportowych (piłki nożnej). Reymana dobrze poznałem dopiero jak już grałem w Wiśle. Przychodził wtedy do klubu, do szatni i rozmawiał z nami. Zarówno podczas treningów jak i meczów. W przerwie meczów przychodził do nas i jeśli któryś z nas popełniał jakieś błędy w grze to nam o tym mówił i ostrzegał przed popełnianiem dalszych błędów. Reyman był wówczas honorowym prezesem TS Wisła i bardzo się interesował grą piłkarzy. Bywał często na treningach, a na meczach to był prawie zawsze.
PP: Przypomina Pan sobie co wtedy do was mówił?
SF: Jeśli chodzi o mnie - to ja miałem słabszą prawą nogę. Byłem zawodnikiem lewnożnym „od urodzenia”. Na jednym z treningów siedzący na trybunie Reyman zawołał mnie i powiedział: „Panie Stasiu niech Pan ubierze but na prawą nogę, a lewą niech Pan ma bosą. Na treningu nie kop Pan piłki lewą nogą tylko prawą”. Posłuchałem go. Trenowałem w ten sposób około miesiąca i znacznie poprawiłem grę prawą nogą.
PP: Tak ich przed wojną Schlosser uczył podczas treningów.
SF: Tak, tak.
PP: Czy Reyman podczas treningów często wam dawał takie rady, czy raczej się wam tylko przyglądał?
SF: Przyglądał się i jak widział jakiś błąd to o tym mówił.
PP: Jakie go łączyły stosunki z trenerami, którzy was wówczas trenowali na codzień?
SF: W pierwszy okresie po wojnie to nas trenowali Kotlarczykowie. Potem dopiero trenerem z prawdziwego zdarzenia to był Kuchynka i z nim zdobywaliśmy te mistrzostwa. Reyman po treningu rozmawiał z trenerami.
Kazimierz Kościelny: Przed Kuchynką to był jeszcze Walter.
SF: Tak ale on był krótko. W tym czasie to pojechaliśmy z Wisłą do Czech na turniej (na 4-5 meczy) z tamtejszymi drużynami. Z reprezentacją jednego z tamtych miast graliśmy dobrze i prowadziliśmy do przerwy 3:0. W przerwie zdjęliśmy w szatni buty i wtedy przyszedł Walter z pretensjami, że źle gramy i nie słuchamy jego zaleceń itd. W złości uderzył o betonową posadzkę szklaną butelka, w której był płyn do masowania. Ta się rozbiła na drobne kawałki i Legutko wstając przebił tym szkłem nogę. Działo się to wszystko w obecności zarządu klubu i jak tylko wróciliśmy z tego turnieju do Polski to z miejsca go zwolnili ze stanowiska.
PP: Walter jeszcze żyje.
SF: Tak. To był dobry trener bo miał szkołę węgierską, bo tam przez wiele lat mieszkał.
PP: Czy Reyman wyjeżdżał z piłkarzami Wisły za granicę w tym czasie?
SF: Nie. Nawet jak był kapitanem związkowym PZPN to mu ani razu nie dali paszportu. Nawet do krajów z Polską „zaprzyjaźnionych” (demokracji ludowej). Pamiętam taką sytuację kiedy mieliśmy wyjeżdżać do Czech, a Czesi to byli wtedy nasi „bracia”.
PP: Czy wie Pan dlaczego?
SF: Nie mieli widocznie do niego zaufania jako przedwojennego oficera wojskowego. Wcześniej wyjeżdżaliśmy z reprezentacją do Norwegii i wtedy także go nie wypuścili, ale to był kraj kapitalistyczny. Pamiętam, że na lotnisku przed odlotem to Reyman brał każdego z zawodników pod rękę i omawiał z nimi taktykę jak mają grać w nadchodzącym spotkaniu. Wtedy także go nie puścili i z lotniska ściągnęli. Działo się to wszystko w naszej obecności. Podeszło wtedy do niego kilku panów w cywilnych ubraniach. Porozmawiali z nim i musiał z nimi wracać. Nawet z nami się nie pożegnał. Następnym razem nie puścili go do Czech i wtedy zrezygnował ze stanowiska kapitana związkowego.
PP: Jak Pan trafił do kadry narodowej?
SF: Dość szybko, gdyż już jak grałem w Prokocimiu to trafiłem do II reprezentacji Krakowa. Z Krakowem pierwszy mecz zagrałem w Poznaniu. Wcześniej grywałem w sparingach Team A-Team B (na boisku Cracovii i Wisły). Reyman interesował się wynikami reprezentacji Krakowa. Bywał na meczach, ale nie miał wpływu na skład i nie ingerował w prowadzenie tej drużyny. Na meczu w Poznaniu go nie było. Na drugi dzień po tym meczu (jak już wróciliśmy do Krakowa) to przyszedł do mnie Bobula i kierownik sekcji piłki nożnej z Cracovii. Kaperowali mnie wówczas do Cracovii. Obiecywali mieszkanie i rower. Mieszkałem w Prokocimiu i ciężko było wtedy dojeżdżać stamtąd do Krakowa. Kiedy już byłem w Wiśle to nieraz z treningu wracałem pieszo do Prokocimia (7 km).
PP: Jak Pan trafił do Wisły skoro Cracovii nie udało się Pana skaperować?
SF: Jak już wspominałem byłem kibicem Wisły. W Prokocimiu była już wtedy tylko jedna drużyna piłkarska KS Prokocim i sekretarz naszego klubu pracował w Wodociągach. Wodociągi to była Wisła - dyrektorem był prezes Wisły Orzelski. Bracia Kotlarczykowie i inni zawodnicy Wisły też tam pracowali (m.in.Gracz). Po sparingach w reprezentacji Krakowa i meczu w Poznaniu wiedzieli już jak gram i chcieli mnie skaperować. Rozmawiałem o tym z sekretarzem mojego klubu [był nim Pan Stefan Bieda, który pracował w Wodociągach i był sympatykiem Wisły i za jego pośrednictwem trafiłem do Wisły] i mu powiedziałem: „Bardzo chętnie przejdę do Wisły jeśli tylko mnie puścicie”. Działo się to w październiku 1945 r. Potem poszedłem z nim i Kotlarczykiem do Wodociągów. Stamtąd udaliśmy się na Floriańską do Voigta i tam podpisałem deklarację wstąpienia do Wisły. Wcześniej jednak miałem kłopoty w swoim klubie, bo mnie nie chcieli puścić do Wisły - przeszedłem tylko jednym głosem. Zresztą już wcześniej mogłem przejść do Wisły, ale Prokocim występował wówczas w eliminacjach do piłkarskich mistrzostw Krakowa. Graliśmy w grupie z Garbarnią, Groblami, Rakowniczanką. W klubie nie chcieli mnie puścić wtedy do Wisły. Potem trochę zmiękli i mówili mi: „puścimy cię jak tylko awansujemy do klasy A”. W swojej grupie byliśmy wtedy na 2-3 miejscu i mieliśmy szanse awansować (no i awansowaliśmy do klasy A). Z Garbarnią w Prokocimiu przegraliśmy tylko 0:1, a to była przecież ligowa drużyna. W Prokocimiu grali natomiast młode chłopaki, a trenera nie mieliśmy. Cały nasz trening to polegał na tym, że grywaliśmy na dwie bramki. Nie mieliśmy żadnej gimnastyki, czy biegania.
PP: O przyjęciu Pan do Wisły decydował więc Voigt?
SF: Raczej nasz klubowy sekretarz i Kotlarczyk. Po zakończeniu tych gier grupowych zajęliśmy 3 miejsce i weszliśmy do B klasy. Wtedy w moim klubie odbyło się głosowanie czy mogę przejść do Wisły. Przeszedłem tylko jednym głosem i nawet mój kuzyn był temu przeciwny. Po tym meczu w Poznaniu to już wierzyłem, że mogę dobrze grać, bo reprezentacja Poznania była wtedy silna, a i w sparingach grywałem ze znanymi ligowcami i sobie dobrze radziłem. Kiedy już podpisywałem deklarację wstąpienia do Wisły to Voigt się mnie spytał: „Ile Pan żąda pieniędzy za to”. Popatrzyłem ze zdziwieniem na niego co on do mnie mówi. Powiedziałem, że nie żądam nic i się cieszę, że mnie Wisła przyjmuje. Wtedy Voigt powiedział: „Panie Stasiu niech Pan przyjdzie do mnie przed świętami to Pan dostanie coś na gwiazdkę”. Kiedy przyszedłem do niego to dał mi w kopercie ok. 5 tysięcy zł.
PP: Ile się wtedy miesięcznie zarabiało.
SF: Ja wtenczas pracowałem w sklepie i zarabiałem coś koło 20 tysięcy zł.
PP: Jak w ogóle w latach czterdziestych płacono zawodnikom za grę w piłkę?
SF: Po wojnie przez trzy lata za mecze towarzyskie i te grupowe to nam w ogóle nie płacili, [płacili jedynie nieduże kwoty za mecze z drużynami zagranicznymi]. Dopiero jak się zaczęła liga to ustalono, że będziemy dostawać za wygraną 5 tysięcy, a za remis 3. W reprezentacji Polski, w której grałem do 1950 r. to tylko raz nam dali pieniądze przy okazji meczu z Albanią w Warszawie (2:1). Podstawowi zawodnicy dostali po 20 tysięcy, a my rezerwa po 10. Innym razem to nam zabrali nasze zarobione pieniądze.
PP: Jak to zabrali?
SF: Kiedy graliśmy na tournee w Szkocji. Formalnie występowaliśmy jako Śląsk, ale faktycznie to była kadra narodowa.
PP: Kto miał wpływ na wybór piłkarzy na tournee po Szkocji?
SF: Kadrę ustawiał kpt. Reyman. Uzgadniał skład ze Śląskiem. Charakterystyczne, że tylko pierwszy przegrany mecz w Szkocji graliśmy w składzie opartym na graczach śląskich. Potem już w drużynie dominowali piłkarze z Krakowa. W następnych meczach grało 8 Krakowian, Brom i Cieślik ze Śląska i Baran z ŁKSu. Powiem Panu nawet w jakim składzie graliśmy: w bramce Brom, na obronie ja, Barwiński i Parpan, w pomocy Adam Wapiennik z Wisły, Jabłoński Edek, a w ataku był Gracz, Nowak, Cieślik, Baran, Gienek Różankowski. Graliśmy tam z Morton. Drużyna ta była wówczas na II miejscu w lidze szkockiej. Liga szkocka grała wtedy mecze w środę i sobotę i my byliśmy na meczu tej drużyny. Szkoci grali szybko i wygrali 6:0. Messu powiedział wtedy do mnie: „Widzisz tego prawego skrzydłowego? Musisz go na sznurku przywiązać, bo go inaczej nie utrzymasz”. Na ten mecz to wyszliśmy na boisko tak jak się wychodziło w Polsce - witając publiczność. A Szkoci wychodzili po jednym dwóch zawodników. Pomyślałem sobie - „co oni nas tak lekceważą”. Nie witają się z nami, ani nic. Po 20 minutach strzeliliśmy 3 bramki. Dopiero wtedy Szkoci wzięli się do gry i myślałem, że nas pozabijają. Grali tak ostro, że bramkarz jak złapał piłkę to musiał uciekać przed nimi bo go atakowali nawet gdy leżał na ziemi. Pamiętam jak Brom złapał strzał i leżał na ziemi i ja go chciałem ochronić, żeby go nie kopali to sędzia przyznał Szkotom karnego. Brom obronił tego karnego. Ostatni mecz graliśmy w Glasgow (tam gdzie grali Rangersi i Celtic). Ta drużyna była o klasę lepsza. Szybkość, technika tych piłkarzy była imponująca. Jabłoński to nawet szkockiego skrzydłowego rękami łapał, bo nie mógł za nim nadążyć. Szkoci w tym meczu oddali na naszą bramkę z 40 strzałów. Część żeśmy zablokowali. Do tego Brom bronił fantastycznie (obronił 2 karne). My graliśmy z kontry i te kontry i centry Różankowskiego dały nam 2 bramki, które głową strzelił Nowak. Po meczu na bankiecie Szkoci byli tak źli, że się nawet nie odzywali do nas. Byli o klasę lepsi a przegrali 0:2. Gospodarze płacili nam za te mecze: za pierwszy mecz 5 funtów za wygraną, a za następne po 10 funtów na zawodnika. To było dużo bo za pięć funtów to mógł pan tam w sklepie kupić sobie elegancką „setkę” na ubranie i po wzięciu miary na następny dzień mógł pan odebrać gotowe ubranie. Oprócz tych pieniędzy dostawaliśmy dziennie po pół funta diety na drobne wydatki (papierosy, słodycze czy coś do jedzenia). Ja kupowałem tylko pomarańcze i banany bo tam były na grosze. Składałem więc te pieniądze i uzbierałem ich sporo. Kupowałem potem za nie prezenty dla żony i dzieci i na handel. Taki kupon „setkę” to potem można było w Polsce sprzedać za 30-40 tysięcy. Ja sprzedałem takiego towaru na jakieś 120 tysięcy. Jeśli chodzi o resztę zaoszczędzonych pieniędzy to śląscy działacze pożyczyli je od nas i kupowali za nie sprzęt sportowy. Mówili nam, że po powrocie do kraju to nam to wszystko wyrównają. Kiedy już wróciliśmy to dość długo czekaliśmy na zwrot tych pieniędzy i ich nie otrzymywaliśmy. Kiedyś po meczu w Pucharze Kałuży Kraków-Warszawa jechaliśmy przez Katowice i postanowiliśmy wstąpić do śląskiego OZPN z pytaniem co się stało z naszymi pieniędzmi. Przyjęła nas żona piłkarza AKS Janika, która pracowała tam jako sekretarka. Powiedziała nam, że nic o tym nie wie i nic nie załatwi. W ten sposób nie odzyskaliśmy ani złotówki
PP: Czy po powrocie ze Śląska Reyman wam gratulował dobrych wyników?
SF: Nie pamiętam. Ale wtedy nas uroczyście przyjmowano najpierw w Warszawie, a potem na Śląsku [no i były gratulacje].
PP: Jak w Wiśle piłkarze się odnosili do Reymana?
SF: Bardzo go lubiliśmy. Był stanowczy. Często przed meczem, czy treningiem rozmawiał z nami i tłumaczył jak się zachować na boisku, jak grać. Pamiętam jak mnie nastawiał przed wyjazdami zagranicznymi reprezentacji Polski. Wziął mnie pod rękę i tłumaczył mi jak mam grać: „W polu karnym nie możesz się bawić piłką, tylko wybijać ją w aut, czy na korner. Nie wolno się bawić bo z tego padają bramki itd”. Przekonałem się o tym potem podczas meczu ze Szwecją. Podczas zamieszania podbramkowego ja lubiłem piłkę wyprowadzić, a nie wybijać na oślep. Zresztą w Prokocimiu to ja grałem w ataku i miałem tendencję do gry ofensywnej. Właśnie w tym meczu ze Szwedami chciałem piłkę spokojnie wyprowadzić z pola karnego. Wtedy środkowy napastnik przeciwnika w pełnym biegu z całej siły strzelił piłką w poprzeczkę, aż się bramka zachwiała. Wtedy przypomniałem sobie co mówił Reyman. Reyman był człowiekiem na poziomie. Znał się na piłce, potrafił nam doradzić. Traktowaliśmy go z szacunkiem. Każdy go w klubie poważał. Reyman zresztą bardzo nas lubił i traktował jak ojciec. Doradzał nam a myśmy go słuchali bo przecież człowiek musi się do kogoś uczyć. Mówił takim ostrym głosem, tłumaczył tak jak wojskowy, ale w delikatny, przyjazny sposób. Był lubiany w Wiśle i w reprezentacji.
PP: W jaki sposób Pan trafił do kadry narodowej?
SF: Stało się to w czerwcu 1946 r. Oficjalnie przyszło wtedy pismo do klubu w tej sprawie. O powołaniach decydował wówczas Reyman. Miał zresztą doradców, głównie ze Śląska i z nimi pracował: Kisielińskim, Synowcem i jeszcze kimś z dawnych zawodników Cracovii.
PP: Kto na co dzień prowadził treningi z kadrowiczami?
SF: Trenował nas W. Kuchar i Koncewicz.
PP: Przez jako okres czasu?
SF: Przez cały czas kiedy grałem w reprezentacji Polski, aż do mojego odejścia w 1950 r. Pomagali mu w pracy Foryś i Koncewicz. Przeważnie Koncewicz.
PP: Jak układała się współpraca Reymana z Kucharem?
SF: Z Kucharem bardzo dobrze. Reyman często bywał na obozach kadry. Np. w Warszawie i często z Kucharem konsultował swoje decyzje. Razem podejmowali decyzje co do składu kadry i podstawowej jedenastki na mecze. Widać było, że Reyman i Kuchar bardzo się lubili.
PP: Rozumiem, że razem z Kucharem ustalał Reyman także taktykę na konkretne spotkania?
SF: Tak. [O powołaniach decydował Reyman-Kuchar i miał doradców w osobach Panów, a to Kisielińskim, Synowcem, Alrfusem, Szymkowiakiem, Krugiem i Bertgalem].
PP: Miewaliście wtedy jakieś dłuższe zgrupowania kadry?
SF: Tak. Przeważnie w Warszawie. Przebywaliśmy wtedy na obiektach Legii. Tam mieszkaliśmy w hoteliku, stołowaliśmy się itp. Mieliśmy także obóz w Otwocku, Zakopanem, Nowym Targu. Pamiętam, że właśnie w Nowym Targu graliśmy sparing Team A-Team B przed meczem z Czechami. Tłumy ludzi się na przyglądało.
PP: Czy często Reyman był obecny na takich zgrupowaniach?
SF: Stale. Nieraz przez cały okres zgrupowania. Rozmawiał wówczas z nami i nas mobilizował. Wspominał niekiedy w takich rozmowach swoją piłkarską karierę. Razem z Kucharem omawiał z nami wtedy taktykę.
PP: Jakim stylem grała wówczas reprezentacja?
SF: Graliśmy jeszcze starym stylem. WM graliśmy dopiero w meczu z Jugosławią.
PP: Kto wprowadzał te nowości piłkarskie.
SF: Wszyscy w Europie tak już grali. Pamiętam, że w Norwegii to oglądaliśmy mecz tamtejszej drużyny z Szkotami. Szkoci wygrali z Oslo 7:0. Grali fantastycznie. Jeśli chodzi o WM to pierwszy raz zagraliśmy tym systemem sparing przed wyjazdem na mecz z Jugosławią. Nie szło nam zupełnie bo byliśmy przyzwyczajeni do innej gry. Za dwa dni jechaliśmy już do Jugosławii, gdzie graliśmy WM i dlatego tak wysoko tam przegraliśmy. Wcześniej grywaliśmy krakowską piłkę, trzema w obronie i była asekuracja w grze. W Jugosławii kazano obrońcom kryć skrzydłowych. Skrzydłowi wyciągali naszych obrońców na środek boiska i gdy szła potem szybka akcja ci nie nadążali z powrotem. Mnie WM nie odpowiadało.
PP: Rozumiem, że Reyman wprowadzał ten nowy styl gry. W jaki sposób nadążał on za tymi nowinkami skoro nie mógł wyjeżdżać za granicę by podglądać w grze europejskie zespoły?
SF: Widocznie mu przekazywano informacje na ten temat. To nagłe wprowadzenie WM w grze naszej reprezentacji to był ogromny błąd. Według mnie powinniśmy wcześniej rozegrać z 3-4 towarzyskie mecze tym systemem, żeby się przyzwyczaić do takiej gry, a nie po sparingu rozegrać od razu mecz międzypaństwowy. Jugosławia to była wówczas dobra drużyna.
PP: Jak układała się współpraca piłkarzy z trenerami kadry.
SF: Z Kucharem bardzo dobrze. Z Koncewiczem też. Koncewicz miał inny system treningu, bardziej urozmaicony bo obejmował i technikę i gimnastykę (taki bardziej ogólnorozwojowy). Kuchar natomiast stawiał głównie nacisk na kondycję. Brał nas często do lasu na marszobiegi. W połowie dystansu to myśmy już wysiadali, a Kuchar nie. Mimo 50 lat miał znakomitą kondycję. Mieliśmy także zajęcia z piłką. Najbardziej urozmaicony trening prowadził jednak Koncewicz (technika, kondycja, ćwiczenia, taktyka itp.).
PP: Czy przed meczami reprezentacji mieliście jakieś rozeznanie jak gra wasz rywal?
SF: Skąd żadnego. Np. do Jugosławii to żeśmy jechali 2 dni pociągiem. Jak pociąg gdzieś stanął to zdarzało się, że na 3-4 godziny. W Budapeszcie to nasz wagon odpięli na boczny tor i na odjazd czekaliśmy 8 godzin. Dobrze, że tamtejsi działacze piłkarscy zorganizowali nam tam przyjęcie i obiad. Do Jugosławii (Belgradu) przyjechaliśmy o 11 w nocy, a o 11 rano następnego dnia graliśmy już mecz. Bez treningu i żadnego przygotowania. Zresztą i podczas innych wyjazdów zagranicznych nie przeprowadzaliśmy żadnych treningów. Po przyjeździe zwiedzaliśmy tylko trochę miasto. Dopiero krótko przed meczem mieliśmy rozgrzewkę.
PP: Ile Pan razy wystąpił w reprezentacji.
SF: 8 razy w pierwszej i 3 w drugiej. 3 razy byłem też na rezerwie. Pierwszy mecz z Norwegią, potem Rumunia, Czechy, Szwecja, Finlandia, Jugosławia i Rumunia. Z nami za granicę wyjeżdżał tylko trener. Nie było lekarza. Kuchar więc go zastępował: masował nas, nawet buty nam naprawiał. To był kochany człowiek i myśmy go kochali jak ojca.
PP: Słabszą grę choćby w Norwegii nie tłumaczył by Pan tym, że was Kuchar zagonił na zgrupowaniu w Warszawie?
SF: Nie skąd. Norwedzy nas zaskoczyli dalekimi wyrzutami piłki z autu w okolicach naszego pola karnego. To było dla nas nowością bo w Polsce tak się nie grało. Norwedzy mieli takiego zawodnika, który rzucał piłką 20-30 metrów. Właśnie przy utracie przez nas pierwszej bramki Norwedzy wyciągnęli naszych piłkarzy do linii autowej i w środku pola karnego było sporo luzu. Wtedy Norweg wrzucił piłkę w pole karne i tak padła pierwsza bramka dla Norwegów. A Norwedzy byli wtedy do ogrania.
PP: Reymanowi zarzucano, że powołuje wówczas do kadry starszych piłkarzy (z przedwojenną przeszłością piłkarską).
SF. [Reyman zawsze powtarzał, że będą grać najlepsi].
PP: Czy Reyman decydował o ich wystawieniu w tych meczach?
SF: Reyman i Kuchar bo oni decydowali o składzie reprezentacji.
PP: Czy Reyman faworyzował w powołaniach do kadry narodowej piłkarzy Wisły?
SF: Może trochę tak było, ale myśmy wtedy grali dobrą piłkę.
PP: Właśnie to jest dla mnie niezrozumiałe dlaczego Wisła, mimo że była najlepszą drużyną w Polsce po wojnie do 1949 r. nie wygrywała mistrzostwa Polski?
SF: W 1946 r. graliśmy o MP z Polonią. Mecz ten to praktycznie graliśmy na jedną bramkę. Zamknęliśmy Polonię na ich połowie boiska, tak że z niego nie potrafili wyjść - taką mieliśmy przewagę.
PP: To jak to się stało, że przegraliście mecz?
SF: Wie Pan piłka jest okrągła i zdarzają się takie mecze.
KK: Jak pamiętam to bramkarz Polonii Borucz bronił wówczas w nieprawdopodobnych sytuacjach, dwoił się troił - cuda wyprawiał.
SF: Po prostu mieliśmy pecha do ważnych meczy. Mecz z Polonią powinniśmy wygrać. W 1947 r graliśmy z kolei z Wartą i AKS. Z AKS wygraliśmy dwa mecze, a z Wartą przegraliśmy. W pierwszym meczu z Wartą nie mógł zagrać Gracz, którego PZPN wtedy zawiesił. Jak by specjalnie zresztą czekali na te finały z Wartą, żeby go zawiesić. A jak Gracza brakowało to nasz atak tracił 50% wartości. Gracz był cudownym zawodnikiem i go wtedy zawiesili. W pierwszym meczu w Krakowie przewagę też mieliśmy „jak cholera” i przegraliśmy 0:2. Drugą bramkę straciliśmy w końcówce - jak już poszliśmy do przodu. Drugi mecz graliśmy w Poznaniu. Ja w nim już nie grałem bo byłem chory na żółtaczkę i leżałem w szpitalu. Zresztą w tym meczu nie grało 3 naszych podstawowych zawodników (m.in. Filek i Legutko), a na obronie zagrali Rupa, Wapiennik i Kapusta (Karzyński). Mieliśmy słaby skład i przegraliśmy. Prowadziliśmy chyba nawet 1:0 i przegraliśmy 2:5.
PP: Co z kolei stało się w 1948 r. z Rymerem Niedobczyce?
SF: Z Rymerem to wiązała się taka historia: Zarząd klubu chciał odmłodzić drużynę i wystawił do gry chyba połowę drużyny B. Jurowicz siedział na rezerwie, a Smolarek bronił tak, że pierwsze 3 centry zakończyły się bramkami dla Rymera. Czwartą bramkę to puścił z 40 metrów. Ja nie strzeliłem wtedy karnego. Wyczuł mnie. Zresztą mieliśmy dwa karne i ich nie strzeliliśmy.
PP: Dlaczego przegraliście ten baraż z Cracovią o mistrzostwo?
SF: Tak to już w derbach bywa.
PP: Prowadziliście jednak 1:0 i wydawało się, że macie mecz ułożony.
SF: Przed meczem wiedzieliśmy, że ma nie grać Parpan i Bobula. Gdy wyszliśmy na boisko to zobaczyliśmy, że faktycznie Parpan i Bobula nie wychodzą. Wtedy Messu powiedział do mnie: „Staszek, już ich mamy”. Graliśmy wówczas dobrze. Po meczu z Rymerem byliśmy na 10 miejscu w lidze, a potem to nie przegraliśmy 15 spotkań z rzędu (czasem się zdarzył remis). Po tym jak Legutko strzelił bramkę to trzeba było przycisnąć. Jeśli się nie mylę to się wtedy Gracz posprzeczał się z Kohutem. Wie Pan Messu to harował na boisku, a Kohut [nie lubił tak pracować na boisku jak Gracz]. Messu mu powiedział, żeby zaczął się ruszać, grać. Dlatego nie grali ze sobą dobrze w tym meczu. Zwykle jak dobrze ze sobą współpracowali (tak jak należy grać) to nasze ataki szły i bramki padały. Wtedy się jednak pokłócili i nasz atak nie grał. Pierwszą bramkę straciliśmy po strzale głową z 15 metrów Różankowskiego (wyszedł mu ten strzał).Druga padła po błędzie [z prawej strony obrony], który się kiwał z Różankowskim i ten mu odebrał piłkę, zagrał do Szeligi, a ten strzelił z ostrego kąta słabo, tak że można było tę piłkę nawet nogą obronić. Jurek puścił jednak ten strzał i piłka potoczyła się do siatki. Trzecią bramkę to dostaliśmy pod sam koniec meczu. Tylko ja wtedy zostałem na obronie, a reszta poszła do ataku. Cracovia zagrała wtedy z kontry długą piłką. Byłem sam przeciwko trzem piłkarzom Cracovii i ograli mnie, strzelając 3 bramkę.
PP: Czy Reyman bywał na takich meczach?
SF: Na każdym naszym meczu bywał. Siedział zwykle na trybunie koło działaczy. Na ławce rezerwowych to nie siadywał. Czasami w przerwie przychodził do nas do szatni i nas mobilizował do gry.
PP: Czy zdarzało się, że krzyczał na piłkarzy?
SF: Nie. To był gość na poziomie.
Ja go znałem tylko z kontaktów sportowych. O jego życiu prywatnym nie mogę nic powiedzieć. Wiem, że prowadził z T. Paudynem sklep na Placu Szczepańskim.
O incydencie po meczu w PP z Legią nie chcę mówić.
PP: Dobrze. W takim razie niech Pan powie dlaczego Pan grał na obronie skoro w Prokocimiu grywał Pan w ataku?
SF: Już w 1945 w Prokocimiu to grałem już na obronie. Zawsze jednak miałem ciąg na bramkę przeciwnika i chyba żaden z obrońców nie grał tak ofensywnie jak ja. Koledzy to nawet krzyczeli na mnie „Po co tak wychodzisz do przodu”. Najwięcej Jurek (Jurowicz) miał o to pretensje. Właśnie w meczu z Polonia (1946) to po pauzie wstawili mnie do ataku. Zresztą w Wiśle zaraz po wojnie to czasami grywałem w ataku.
PP: Panie Stanisławie dlaczego Wisła trafiła do Gwardii, a nie do Kolejarza?
SF: Byłem na tym zebraniu gdy to się decydowało. Uważam, że dobrze zrobili idąc do Gwardii, bo gdyby poszli do Kolejarza to czekał by Wisłę los Kolejarza Poznań, czy Polonii.
PP: Kto podejmował decyzję o wejściu do Gwardii?
SF: Zarząd.
PP: Czy Reyman miał z tym coś wspólnego? Czy podczas zgromadzenia TS Wisła zabierał w tej sprawie głos.
SF: Wtedy głos zabierał tylko Orzelski, a my przyjmowaliśmy to przez aklamację. Niektórzy jednak byli temu przeciwni. Np. bracia Kotlarczykowie. Przed zjazdem to pamiętam taką dyskusję z Orzelskim: gdzie lepiej pójść. Przeważała opinia, że lepiej pod mocny finansowy pion.
PP: Piłkarze wtedy normalnie pracowali?
SF: A jakże. Ja pracowałem w handlu. Pracowałem w konsumach (sklepy tekstylne, branżowe) i stałem tam 8 godzin. Potem szedłem na nogach z Karmelickiej na stadion Wisły. Nogi mnie bolały jak cholera i czasem zadawałem sobie pytanie: „jak ja będę trenował?” Pracowałem pełen wymiar godzi, a trenowaliśmy wtedy 2 razy w tygodniu po parę godzin. Zwykle treningi odbywały się wieczorami bo każdy z nas pracował.
KK: Ja pamiętam, że w na początku lat pięćdziesiątych trenowaliśmy 2 razy w tygodniu. Potem przeszło się do 3, a 4 razy to już trenowaliśmy w końcu lat pięćdziesiątych.
SF: Kuchynka już wprowadzał trzeci trening., ale taki luźny. Była to gimnastyka, zabawa z piłką.
PP: Kto sprowadził Kuchynkę do Wisły?
SF: Pamiętam, że jak graliśmy mecze Kraków-Praga to działacze Wisły (z Voigtem) rozmawiali w tej sprawie z Czechami i Czesi im zaproponowali Kuchynkę.
PP: Dobrze go Pan ocenia jako fachowca?
SF: Tak. Potrafił nas przygotować kondycyjnie, szybkościowo i taktycznie. Przed meczem to zawsze nas brał do szatni i ustawiał dwie drużyny z zapałek i pokazywał nam na takim przykładzie jak mamy grać, jak mamy kryć w zależności od sytuacji na boisku.
PP: Jakim systemem grała wówczas Wisła? WM?
SF: [Nie szkołą krakowską]. WM zaczęliśmy grać dopiero przy Matyasie.
PP: Panie Kazimierzu dlaczego w 1958 r. Kuchynka nie odnosił już z Wisłą takich sukcesów?
KK: Moim zdaniem, kiedy on przyszedł do Wisły w 1948 r. to prowadzony przez niego trening kondycyjny był ewenementem w polskich warunkach. On chyba zastosował jako pierwszy trener w Polsce tego typu trening kondycyjny. Dlatego potem Wisła biła pozostałe drużyny.
SF: Mieliśmy kondycję na dwa mecze.
KK: Tak jest. Przypuszczam, że to było głównym źródłem sukcesów. 10 lat później ten system treningów nie zdawał już egzaminu i był przestarzały.
SF: Jak zaczynaliśmy trening to musieliśmy przebiec co najmniej dwadzieścia rund dookoła boiska, przy tym starty po 10, 15 metrów „na rozgrzewkę”. Tak, że nieraz piana szła z człowieka.
KK: Charakterystyczne były także te tzw. „patyczki” - podskoki na trybunę.
SF: Potrafił przygotować piłkarzy kondycyjnie. Mówił zresztą do nas: „Wyście są piłkarzami starszymi i ja was techniki nie nauczę. Techniki to się uczy chłopców co mają po 10-12 lat. Jak już piłkarz ma 25-28 lat to go się techniki nie nauczy. Jemu trzeba dać kondycję, szybkość, zwrotność i taktykę”.
PP: Co się działo z Reymanem jak Wisła wstąpiła do Gwardii.
SF: Po przystąpieniu do Gwardii to w Wiśle byli jeszcze starzy działacze. Co rok jednak ich usuwano. Reyman mógł funkcjonować w Wiśle przez jakieś 2-3 lata. Wydaje mi się, że jeszcze w Wiśle się wtedy pokazywał. Jak zakończyłem karierę piłkarską to z nim nie utrzymywałem bliższych kontaktów. Wiem, że potem chodził na mecze Wisły, ale się już tak w klubie nie udzielał. Ja z nim nie miałem wtedy żadnego kontaktu.
PP: Na zakończenie może Pan coś opowie o meczu Wisły z Armią Renu w 1946 r. Podobno Anglicy ostro was potraktowali?
SF: Mnie złamali dwa żebra. Była potem taka propaganda, że nas traktowali jak bolszewików i dlatego tak ostro grali. Z rok chyba o tym mówiono. Według mnie to po prostu Anglicy zawsze tak ostro grają.
KK: Byłem na tym meczu i pamiętam wywiad z jednym z Anglików po spotkaniu. Mówił on, że najbardziej to mu się podobał Artur, a najmniej ten „mały czarny gracz”
SF: Gracz wtedy ostro się kopał z Anglikami i nawet opluł jednego z nich.
KK: To mu się często zdarzało i było nawet przyczyną zakończenia przez niego kariery po incydencie a Kalusem. Zawieszono go wtedy na 9 miesięcy. Po tym okresie to trener Matyas wystawił go w meczu ligowym do krycia Cieślika. Było to nieporozumienie.
SF: Pamiętam ostatni jego mecz z OWKS, który przegraliśmy 1:2. Matyas go wtedy wstawił z rezerwy [od pauzy i zagrał słabo po tak dużej przerwie i to zadecydowało o zakończeniu jego bogatej kariery piłkarskiej]. Publika zaczęła wtedy gwizdać i krzyczeć: „Messu, idźże się napij wódki”,[idź bawić dzieci]. Takiego zawodnika, potęgę piłkarską w Krakowie. Jak potem przyszliśmy do szatni to mało nie płakał. Przyszedł i powiedział: „Koledzy zawieszam buty na kołki. Już więcej nie przyjdę”.
KK: Miał zresztą żal do Matyasa. Matyas po takiej długiej przerwie w grze powinien Gracza wprowadzać stopniowo.
SF: W czasie zawieszenia to Gracz nawet nie przychodził na treningi i nie grał żadnych sparingów.
PP: Panowie jak to było w czasach stalinowskich z zaangażowaniem politycznym piłkarzy? Wprowadzano wtedy różne inicjatywy typu współzawodnictwo piłkarzy? Robili wam wtedy pogadanki polityczne na zgrupowaniach?
SF: Tak. Pamiętam takiego kapitana z UB - Kozłowskiego, który nam urządzał takie pogadanki. On mówił, a myśmy się z tego trochę nabijali, [obracali w żarty]. Musieliśmy także obowiązkowo chodzić na pochody organizowane z okazji 1 maja, czy 22 lipca.
KK: Pamiętam, że na obozach to mieliśmy apele i śpiewaliśmy „Groźne przeminą lata ...” itp.
SF: W tym czasie to przed każdym treningiem mieliśmy godzinę przeznaczoną na pogadanki polityczne. Mimo, że byliśmy w pionie milicyjnym to nie czuliśmy, że nam więcej wolno i możemy sobie pozwolić na jakieś wyskoki. Świadczy o tym choćby ta historia z Kohutem i pobiciem wojskowego w pociągu. Trafiliśmy przecież wtedy na Montelupich.


Zobacz też

Biogram