Kazimierz Kościelny, wywiad 16.09.2009

Z Historia Wisły

Wersja z dnia 15:16, 5 paź 2009; Zdzis (Dyskusja | wkład)
(różn) ← Poprzednia wersja | Aktualna wersja (różn) | Następna wersja → (różn)

Wywiad przeprowadzono 16 września 2009 roku w mieszkaniu Kazimierz Kościelnego.

Spis treści

Część I

HW: - Najpierw zapytałbym o Józefa Kohuta, który kończył występy w Wiśle akurat w tym sezonie, w którym Pan debiutował – w 54 roku. Postać legendarna, obrosła różnymi anegdotkami...
KK: - Tak, tak, nawet swego czasu, jak to był koniec lat 40, jeszcze nie było ligi, i Kohut wtedy był królem strzelców, nie pamiętam ile - 100 bramek strzelił czy coś. No bo jak się wygrywało z Ogniskiem Siedlce 21:0, czy z Motorem Lublin 16:0 [w rzeczywistości z Motorem Białystok - przypisek HW], no to on był bramkostrzelny przecież. Była taka uroczystość, że się wręczało mu jakąś nagrodę, jakieś były takie uroczystości na boisku Wisły, i z takim Adasiem Brzoskwinką, który też grał w tych trampkarzach, razem mu wręczaliśmy tam kwiaty. Także ja mam takie z nim skojarzenia jeszcze z dawnych lat też.
HW: - Natomiast mówi się o nim, że osiągnąłby jeszcze więcej, gdyby nie styl życia.
KK: - Bezwzględnie tak. Wie Pan, on był zupełnie innej postury niż Gracz. Może nie postury, ale – powiedzmy – inny typ fizjologiczny. Gracz był wytrzymałościowcem, on harował od „szesnastki” do „szesnastki”, był mózgiem drużyny, waleczny, targał, szarpał no i denerwował się jak coś komuś nie wyszło. A z kolei Józio Kohut to był szybkościowiec, miał najlepszy start w klubie, na paru metrach się urywał. Mimo że wyglądał tak jak jakaś babeczka, taka gospodyni domowa, bo był zaokrąglony, to naprawdę miał błyskawiczny, szybki start. Ale nie miał wytrzymałości, i on nie walczył, żeby tam biegał. I to Graczowi się nie podobało i nie raz miał do niego duże pretensje o to. No ale strzelał bramki, był bramkostrzelny. Miał taki szybki strzał z podudzia – nie żeby odciągał tę nogę gdzieś do tyłu, tylko po prostu takie szybkie błyskawiczne uderzenie. No i miał bardzo dobry drybling. Jak pamiętam, tu ze Spartą Praga Wisła grała towarzyski mecz, na starym boisku jeszcze. Wygrała Wisła 5:3 wtedy (no Czesi wtedy byli bardzo dobrym zespołem, w ogóle piłkarzy mieli dobrych) – on strzelił trzy bramki wtedy [w rzeczywistości 4 - przypisek HW]. To był jego naprawdę mecz wielkiej klasy. No ale – no niestety no – miał takie zawirowania pewne. No, ale to się zdarza wielu zawodnikom, którzy powiedzmy, często ograniczają jakieś swoje możliwości, które mogłyby być większe. Zresztą Mieciu Gracz – co tu dużo gadać – tak samo przecież miał, biorąc jeszcze pod uwagę to, że przecież zabrała mu wojna najlepsze lata jak by nie było, bo on przecież w juniorach grał – miała mistrzostwo Polski Wisła – przed wojną. A tu potem, no cóż, w tych mistrzostwach Krakowa grywali tam na Błoniach, na boisku Zwierzynieckiego czy Juvenii, no to sporadycznie tylko, no ale to była tylko namiastka taka.
HW: -To jest to pokolenie zawodników, którzy jeszcze nie zdążyli na dobre wejść do składu Wisły w 38 - 39, tak samo jak Jerzy Jurowicz, z którym Pan miał okazję razem występować w jednej drużynie, a który w połowie lat 50 już kończył karierę.
KK: - Tak, no jeszcze zagrałem z nim, z Mordarskim Zdzisławem i z Mamoniem.
HW: - No właśnie. Czy o Jurowiczu? Wspominany jest też jako jedna z postaci legendarnych Wisły…
KK: - Tak to był po prostu zawodnik niezwykle ambitny, pracowity i oddany zespołowi. Z resztą powierzoną miał funkcję kapitana drużyny. Zawsze wobec sędziów był taki uprzejmy, grzeczny. Jak sędzia zwracał uwagę komuś to stawał przed nim na baczność jak w wojsku. Także cieszył się dużą jakąś popularnością i szacunkiem. Można było na nim polegać, nie był takim zawodnikiem żeby powiedzmy lekceważył jakieś sprawy ambicjonalne, żeby odpuścił coś.
HW: - Natomiast potem zastąpił go w pierwszej drużynie na bramce Kalisz. Jakim on był bramkarzem, jakim był człowiekiem?
KK: - Stasiu Kalisz to był bramkarz o dobrych warunkach fizycznych. Wzrost miał jak na te czasy dość wysoki – w miarę, choć nie żeby był bardzo wysoki. Sprawny, miał sylwetkę bramkarza na pewno. Tylko, ja wiem, on może psychicznie nie był taki w pełni dojrzały – to można powiedzmy dać przykład tego tragicznego spotkania z Legią. On tam przyczynił się też, zresztą cała drużyna – nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek na wysokości zadania stanął. No i po tej tragedii, jak myśmy wracali przecież z Warszawy, tośmy wysiedli w Płaszowie. To wszystko młodzi chłopcy przecież, było nie było, i byli wszyscy załamani. Najbardziej chyba Marian Machowski, bo on był wtedy nominowany to kadry i bał się że nie zagra. Ale zagrał ten mecz z Bułgarią we Wrocławiu.
No i niedługo potem Stasiu Kalisz – sympatyczny chłopak, ambitny, no ale pewnie nie był taki, żeby nie załamywać się, nie poddawać – wkrótce zniknął z areny. Tam nie wiem gdzieś grał on jeszcze, chyba w Koronie, ale nie jestem pewien. I wtedy przyszedł właśnie Leśniak.
HW: - Właśnie chciałem też o trzeciego bramkarza z lat 50 zapytać. Kalisz kończył w Koronie, w Czarnych…
KK: - No właśnie, tak przypuszczałem.
HW: - No właśnie, i trzecim bramkarzem z drugiej połowy lat 50 był Leśniak.
KK: - Tak, on przybył z Tarnowa, o ile pamiętam, to chyba w Metalu Tarnów grał zdaje się nawet. To był najsprawniejszy chyba bramkarz w Polsce w tym okresie. Był tak ambitny, że on był stawiany za wzór, chyba był najbardziej pracowity na treningach. Ćwiczenia gimnastyczne, rozciągające… Był ulubieńcem panienek, bo była sylwetka piękna i w ogóle. I on fruwał nie raz w tej bramce, taki był „efekciarz”. Trener Károly Kósa, specjalnie czasem – jak przyszło trochę widzów na trening – rzucał mu te piłki, popisywał się jego sprawnością. Z tym że on był straszny nerwus, on był pobudliwy, bardzo nerwowy. Nie raz obronił naprawdę, takim refleksem jakąś piłkę, a czasem zdarzył mu się „klopsik” jakiś.
HW: - Andrzej Gowarzewski to tłumaczy wadą wzroku.
KK: -Zgadza się. On miał w ogóle szkła kontaktowe w pewnym momencie. Jak na przykład była taka piłka czasem, takim lobem ktoś posłał tą piłkę, to jak on podniósł wzrok, jakby tracił w pewnym sensie kontakt z tą piłką. Także to właśnie na pewno w jakiś sposób mu nie pomogło.

Część II

HW: - Wspomniał Pan już też o Mamoniu.
KK: - Tak, tak. On przyszedł z Korony. To był niesamowity biegacz można powiedzieć – jak na te czasy, to on miał szybkość taką. Może nie miał takiego startu jak Kohut, to był bardziej taki dwustumetrowiec. Na piłkarskie warunki to dłuższe odcinki biegał: miał po prostu takie zdrowie, że od jednej szesnastki do drugiej. Naprawdę, był niesamowicie wybiegany. Grał z początku na lewym skrzydle jak pamiętam, no a potem zrobił z niego pomocnika, co za bardzo nie pasowało do niego, dlatego że on nie był jakimś takim rozgrywającym. On po prostu przy tych swoich walorach szybkościowych,kondycyjnych, to technicznie był pod tym względem znacznie słabszy. No ale mimo to w kadrze się zameldował i grał, na tej olimpiadzie był też. No i to jest ciekawe, że właśnie on był kierowcą też i po skończeniu kariery jakoś rok czy dwa dostał zawał, potem przyszedł drugi. Mimo tych po prostu możliwości fizycznych jednak to serce mu zaszwankowało – przecież w młodym wieku jeszcze odszedł. No ale tak bywa z różnymi zawodnikami – może, ja nie wiem czy dobrze myślę – którzy mają takie powiedzmy możliwości fizyczne i potem nie kontynuują może ruchu jakiegoś, się zastoi czy coś. On był tym kierowcą więc może to jego zdrowie, jego konstytucja fizyczna wymagało jakiegoś powiedzmy w dalszym ciągu ruchu trochę, żeby ten organizm nagle nie zatrzymał się i przestał funkcjonować.
Dlatego przypuszczam, że tacy wytrzymałościowcy muszą jakoś kontynuować swoje życie już po zakończeniu kariery. Zresztą to nie tylko ludzie tej konstytucji, ale tak samo każdy powinien się ruszać, obojętne czy grał gdzieś czy trenował, ale nie wszystkim się chce, albo nie przykładają wagi. Lenistwo.
HW: - Proszę jeszcze scharakteryzować Zdzisława Mordarskiego jako napastnika.
KK: - Tak, więc Zdzisław Mordarski to był bardzo mądry zawodnik. On też grał na lewym skrzydle później. Przeciwieństwem Mamonia był, bo był bardzo myślący w grze, rozgrywający dokładnie, dobry technicznie no i mający bardzo dobre uderzenie zwłaszcza z dystansu. Bo jak Kohut na przykład celował w takich krótszych strzałach, powiedzmy przed polem karnym czy w polu karnym już, to Mordarski potrafił uderzyć zza szesnastki nawet i nie raz mu wychodziła piękna lufa, bo był dobry technicznie i miał uderzenie techniczne też, z podbicia. I on miał przydomek Morero. To był taki piłkarz chyba włoski, czy angielski, nie wiem. No i ten przydomek się przyjął wtedy do niego.

Część III

HW: - W późniejszych latach ukonstytuował się ten tercet obrońców…
KK: - Tak, tak, Monica, Kawula, Budka.
HW: - Proszę pokrótce każdego z nich scharakteryzować – jakimi byli piłkarzami, czy się uzupełniali w obronie?
KK: - Tak jak wspomniałem już to Monica z tej trójki to był niesamowicie wytrzymałościowy zawodnik. Miał szeroką klatkę jak się to mówi. On z Wójcikiem jak wspomniałem nadawali w takich biegach. No a wtedy jak wspomniałem niestety te treningi były dość mało przydatne piłkarzowi, można tak to nazwać. No bo po co piłkarzowi biegać 10 km? Przykład: pojechaliśmy na obóz taki gwardyjski do Jeleniej Góry – tam Gwardia Warszawa też startowała, Polonia Bydgoszcz. No i rano przed śniadaniem – to było zimą naturalnie – szosą prawie 10 kilometrów na czczo. Teraz to jest wiadomo, że każdy zawodnik ma inną konstytucję fizyczną, że jest wytrzymałości owiec, jest powiedzmy interwałowiec czy coś. Wytrzymałościowiec, do których należał jeszcze Machowski Marian bo też był chłop jak to się mówi na schwał z silnym uderzeniem, czy powiedzmy Władzio Kawula, to im to nie szkodziło w takim sensie jak, no najbardziej to chyba jak wspomniałem Rysiowi Budce. A ja byłem taki średniak – ja to wytrzymywałem, ale na drugi dzień człowiek był pozbawiony świeżości. To się odbijało potem na grze nie raz.
HW: - Kawula słynął z uderzenia.
KK: - Tak. Wie pan, ja go tak poznałem, że pojechaliśmy z Michałem Matyasem na takie krótkie zgrupowanie do Myślenic. No i on – był młodszy o parę lat ode mnie – zabrali go jako obiecującego takiego juniora. Okazało się, że ten chłopak już tam sporo umiał. Jak się grało w tę tak zwaną siatkonogę, że umiał tę piłkę przebijać, uderzać tak zupełnie nieźle, no a poza tym to on był ambitny i wskoczył szybko Jak trener Artur Woźniak objął Wisłę w 56 to przesunął Snopkowskiego na pomoc a Kawulę dał na tak zwanego stopera. I chłopak zaczął tam naprawdę swoje zadanie spełniać. A to co właśnie słynął z tego uderzenia, to on był silny fizycznie i miał to dobre techniczne uderzenie. Także nieraz bił te wolne i zdarzało mu się strzelić bramkę nie raz.
HW: - Rozmawialiśmy o wytrzymałościowcach, o szybkościowcach, a kto Pana zdaniem w tamtych czasach w drużynie miał najlepszą technikę, panowanie nad piłką?
KK: - Wie pan, w późniejszych latach ze Śląska przybył do nas Hubert Skupnik. To był technik taki, no można go porównać w pewnym sensie z Brychczym. Drybling wspaniały, kiwka, tu zwody, w ogóle cuda. Pamiętam my pojechali już jako oldboje do Wiednia, to został wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju, choć tam grały dobre firmy, takie jak Bayern Monachium powiedzmy, reprezentacja Austrii Dolnej, no i publiczność go wybrała najlepszym zawodnikiem, bo miał te swoje zwody w ogóle i cuda. No ale niestety on należał do tych, którzy lubili przedobrzyć. Jak minął jednego, dwóch czasem trzech no to na czwartym się skończyło w ogóle. A gdyby on powiedzmy wtedy potrafił zagrać, wyrobić pozycję, tak jak zdarzało się że byli też zawodnicy z dobrym dryblingiem, to by było i dla niego z pożytkiem większym i dla drużyny. Z tym że jeszcze on dysponował niezłym startem, takim na parę metrów. On raczej nie był szybki na dwudziestu metrach czy coś, ale takim krótkim dystansie był dobry. On kochał właśnie na treningu takie żonglowanie. Bo niektórzy inni koledzy, tak jak Antoś Rogoza, to my go nazywali okupant, bo jeszcze przed treningiem, zanim trener przyszedł to strzelało się na bramkę – to on nikogo nie dopuścił, tylko lewa! prawa!
HW: -Na przełomie lat 50 i 60 z kolei – można powiedzieć - jednym z lepszych strzelców w drużynie był Adamczyk.
KK: - Tak, Stasiu Adamczyk. Wie pan on na te czasy to był wysoki, bo on miał coś metr osiemdziesiąt dwa – coś koło tego. Świetny był strzelec powiedzmy, Gracz go chwalił, że ma znakomite uderzenie. On miał stopę – nie tak jak Mieciu Gracz, bo Mieciu miał krótką stopę – a Staszek Adamczyk miał dłuższą, ale miał uderzenie takie naprawdę czyste, soczyste, a szczególnie dobrze bardzo grał głową – i strzelał bramki. Z tym że myśmy się na przykład z nim umawiali – bo ja później grałem na skrzydle (wtedy tam mi się najlepiej grało i to była moja pozycja – to on stał tak mniej więcej na linii szesnastki a ja wrzucałem mu piłkę z rogu między punkt karny a szesnastkę. I on robił trzy kroki czy coś i uderzał głową. I wtedy właśnie to na tyle miało swoje racje, że przeważnie – widzi pan jak teraz są ustawieni obrońcy i napastnicy: wszyscy stoją obok siebie w polu karnym, no to właściwie każdy jest pokryty i rzadko który dochodzi do uderzenia głową, a jeszcze jak ten bijący nie potrafi tej piłki odpowiednio rzucić łukiem to odbijają ją i nic się nie dzieje. Jest pięć rogów, dziesięć rogów i nie ma bramki. Ale on strzelał. Taka była sytuacja, że przyjechała tutaj Lechia Gdańsk, to byli nazywani „Murarze”. Tam bronił Gronowski, a drugi na skrzydle jego brat Robert grał, no i postać czołowa, najlepszy ich zawodnik – Korek. I oni nie stracili – nie pamiętam – w czterech czy pięciu metrach w ogóle bramki. I przyjechali tu do nas do Krakowa, akurat zdarzył się róg, no i ja właśnie uderzyłem tę piłkę w ten sposób co panu mówię – Staszek wyskoczył, palną głową, jeden-zero. Potem znowu z akcji przyłożył tą swoją długą stopę: dwa-zero. No i tak się to skończyło.
HW: - Czyli odczarował…
KK: - Odczarował! Tak, tak było dokładnie w prasie podane, że odczarował. A oprócz tego widzi pan, graliśmy – to była rewelacyjna nasza wiosna, za Artura jak przyszedł – zwycięstwo za zwycięstwem. Przyjechał Górnik Zabrze i przegrał, dostał „siódemkę”. Stasiu Adamczyk strzelił trzy bramki czy cztery nawet chyba wtedy.

Część IV

HW: - W latach 60 wielu zawodników Wisły, można powiedzieć – była wręcz fala emigracji za ocean, do Stanów Zjednoczonych czy do Kanady. Również pana kuzyn wyjechał.
KK: - Tak.
HW: - Skąd to się wzięło?
KK: - Jakaś była, powiedzmy, jakaś więź się wtedy narodziła. To był rok 1960, dokładnie to było na wiosnę, to było w kwietniu jak pamiętam, wcześniej już korespondencja była. Tam ktoś z Polonii nawiązał kontakt tu z klubem. No i dziw bierze, że powiedzmy w tych naszych czasach na to się zgodzili – no zastanawiające to trochę było. I czterech chłopaków zdecydowało się. I to był właśnie mój kuzyn Włodek (starszy ode mnie o trzy miesiące, tylko że bardzo bliski bo ojcowie byli braćmi, matki siostrami). No i bardzo dobry zawodnik, tylko że troszkę lubił rozrywkę: Zbysiu Kotaba – był starszy od nas chyba o trzy lata, 29 rocznik zdaje się był, no i on jeszcze grał na prawym skrzydle swego czasu bo później łącznika grał. Mieciu Gracz był jego łącznikiem. To było chyba nawet już w 49, jak pamiętam, że on już tam zaczął coś grać, zadebiutował. No i dwóch pozostałych to jeden w ogóle nie grał w pierwszej drużynie: Stasiu Domański – on w rezerwie grywał, no i Edward Szymeczko, Edzio Szymeczko, który rozegrał kilkanaście coś meczy w lidze, niesamowicie ambitny chłopak, ale wtedy miał konkurencję nie do przezwyciężenia: Monica, Budka – na tych bocznych powiedzmy. Jeszcze mu się zdarzył taki przykry wypadek jak pojechaliśmy do Bydgoszczy, do Polonii Bydgoszcz, no i z jakiś powodów, nie pamiętam, nie mógł grać Budka, nie wiem czy kontuzja czy coś, no i wstawił go ten Kosa, Węgier, na lewą obronę. A tam trenował tę Polonię Bydgoszcz legendarny zawodnik, Kotlarczyk, Józef Kotlarczyk. No i przegraliśmy ten mecz 2:1 i właśnie Edziu przyczynił się do tej porażki, bo miał piłkę – tak gdzieś jak jest bramkarz, szesnastka – to za rogiem szesnastki gdzieś, nie skontrolował, że tam jest przeciwnik i tu atakował go przeciwnik a on tak popatrzył jakoś i zagrał do Leśniaka za lekko, ten wszedł z boku, bramka. Także to bardzo ciężko przeżył chłopak, no bo nie dość że powiedzmy dostał się tak przez przypadek w pierwszym składzie, to jeszcze zawalił mecz no i już było „klops” z tym wszystkim.
HW: - I oni w czwórkę w Stanach występowali w tej drużynie polonijnej?
KK: - Znaczy oni pojechali konkretnie do Kanady. I tam mieli niby półtora roku mieć kontrakt. Jakoś – z tego co pamiętam – tam przyjechała drużyna z Chicago, Białe Orły. No i tam ich ściągnęli do siebie, no i tam już zostali. Z tym że powiedzmy Edziu Szymeczko chciał w ogóle wyemigrować już na stałe tam, i przyleciał do Polski – nie pamiętam dokładnie – po dwóch latach lub trzech i już go nie puścili więcej i oni zostali w trójkę. No i mój kuzynek rozwiódł się tu z żoną Janiną i ożenił się tam też z Janiną, Polką, żeby mu się nie myliły imiona. Tak samo ten Zbysiu Kotaba, też się rozwiódł, bo ktoś mu tam doniósł, że ona gdzieś w Zakopanem na tańcach była. No i Zbysiu chciał może nawet wrócić, bo tam się czuł taki osamotniony, bo ten Domański też się tam ożenił, no niestety stała się tragedia, że został zamordowany.
HW: - Czy zna Pan może okoliczności, czy to był wynik napadu?
KK: - Nie, nie, to był czysty przypadek. Po prostu oni zostali w tróję i razem naturalnie mieli więź i tak się spotykali: raz u tego, raz u tego. Ten Zbysiu mieszkał w Polish Village, to taka dzielnica trochę niebezpieczna, bo tam Portorykańczycy mieszkali dość blisko czy coś. Oni wszyscy tam mieszkali, no ale jak kuzyn się ożenił to z żoną zamieszkał u teściów, z kolei znowu Domański też tam. No i on wracał od nich, jakoś to było w grudniu. I zauważył, że na korytarzu jakieś dwie panienki grzeją się przy kaloryferze, no a on był Don Juanem i zaczął gadkę. A to były pochodzenia polskiego, powiedzmy, nawet podobno. No i zaprosił je do siebie do pokoju, a one okazało się, że są w towarzystwie dwóch kawalerów. No to on zaprosił wszystkich. Jednego z tych kawalerów wysłał do kawiarni, żeby przyniósł coś do napitku. A tak jak mówił mój kuzyn to on nie lubił nosić portfela, tylko miał w kieszeni taki zwitek tych dolarów, nawet o nominałach jakiś niedużych. No i oni to zauważyli. A to okazało się, że nawet z porządnej rodziny, jeden był synem adwokata nawet, tylko żyli z takich drobnych kradzieży, włamań może nawet, bo tam uciekła z domu któraś, bo rozbiła samochód ojcu, a tam jakieś były takie powikłania różne. No i oni chcieli go po prostu okraść. Tam troszkę popili, myśleli że on uśnie, bo to przy stole wszystko było. Tam było gwaru trochę, głos, bo to wiadomo przy takich okazjach, no i sąsiad wpadł, zobaczyć co się dzieje, a ten mówi „Nie, w porządku wszystko”. No i w pewnym momencie któryś z tych taką flaszką jakby syfonową, nie taką jak naszą, uderzył go w głowę. Na nieszczęście nic mu się nie stało specjalnie i wywiązała się bójka. To nie byli jacyś tacy powiedzmy, łobuzy żeby sobie nie dał rady z którymś z nich, bo on był taki sprytny mimo że nie był wysoki jakiś. No ale któremuś tam przyłożył, nożem ten go ciachnął obok serca. Wtedy wpadł ten sąsiad, a oni noga, zabrali się i uciekli, no ale zostawił jeden marynarkę z etykietą tej kawiarni no i potem doszli do wszystkiego i jeden dostał 30 lat, drugi 15. No i widzieliśmy nawet ten pogrzeb. Tam miał jeszcze ślady takie zatuszowane po tej bójce, w tych poduszeczkach leżał bidok no i tak skończył marnie.

Część V

HW: - Mówiło się… Takie sformułowania można teraz znaleźć w różnych opracowaniach, że rzekomo cały Kraków o tym mówił, cały Kraków wiedział, że niektórzy zawodnicy etatowi drużyny nie prowadzą trybu życia sportowca...
KK: - Tak, wie pan, ale to można szukać nie tylko u nas, bo za granicą też takie rzeczy… Ja czytałem – jak była rocznica Deyny, tam był bardzo obszerny w Przeglądzie Sportowym cały dodatek o Deynie, jak tam też w Manchesterze City rządził i nawet z zawodnikami też… Także to różnie z tym bywa.

HW: - To był zawodnik wie pan, z Prokocimia, on tam od juniora grał. Pamiętam żeśmy tam pojechali – juniorzy Wisły – do Prokocimia, ja go pierwszy raz wtedy zobaczyłem. On grał na lewej obronie też, tak jak później z resztą, z tym że był starszy chyba o dwa lata coś ode mnie. No i był bardzo szybki, pamiętam że jak dorwał piłkę z własnej szesnastki to przez całe boisko przeciągnął to. No i potem z tego co wiem to jak poszedł do wojska to w Legii coś tam grał. I to był zawodnik niesamowicie ambitny i waleczny, tyle że warunki miał bardzo „mikro”. To znaczy był niski, był znacznie nawet niższy ode mnie. Choć ja miałem 1,70 m to on coś cztery, pięć mniej. Ale łapał się powiedzmy do pierwszej drużyny Wisły, pamiętam, że już zaczynał tam grać w późniejszych latach. No i w końcu jak już się rozkruszyła ta kadra dawna, no i przyszedł wtedy ten Artur Woźniak nas trenować no i ten właśnie Jureczek Piotrowski grał na obronie. No ale konkurenta miał z kolei Rysia Budkę. No a naszemu trenerowi Arturowi Woźniakowi zarzucano, że on lubi chłopaków którzy mu się podobają, którzy są tacy powiedzmy… A on był taki harpagon powiedzmy, czy coś. Wymieniali, że do ulubieńców jego należy Stasiu Adamczyk, teraz Jędrys powiedzmy, Rysiek Budka, no i mnie nawet wymieniali w tym składzie, że mnie foruje, że powiedzmy nie prezentuję jakiejś takiej gry, która by mnie predysponowała do gry, bo był wtedy Gamaj – dobry strzelec w ogóle. No ale on mnie cenił między innymi dlatego że ja byłem po Leśniaku chyba drugi w zespole, który właśnie na treningu dawał z siebie wszystko. Ja powiedzmy jak piłka poszła na aut jak by odbijali w dwójkę, to ja nie szedłem tylko biegłem. Ale to wszystko wie pan odbijało się później na świeżości. Także ja faktycznie grałem ambitnie, walczyłem, ale to nie były jakieś przebłyski takiej gry czy coś.
No i właśnie tego Jureczka – za nim nie przepadał trener, ponieważ on należał do zawodników… fizjologicznie był postury takiej jak ja, on nie lubił biegów, z tym że ja zmuszałem się i biegałem. A on się „obijał” powiedzmy w takich biegach, ale na meczu był najlepszy chyba. Walczył. Pamiętam raz na obronie grał tam w ŁKSie wcześniejszy napastnik świetny ŁKSu Baran. No to Baran go wyrzucił na bieżnię żużlową, tak staranował go, bo przecież Baran to był silny facet i wyższy znacznie, z wagą to już nie mówię – potem ten Jureczek gonił za nim, „ja go zabiję” – mówił. No i był bardzo ambitny naprawdę i moim zdaniem krzywdził go ten trener niestety, bo on dawał z siebie wszystko i był naprawdę wtedy najlepszy w tyłach w tamtym okresie. Tylko złapał kontuzję, bo graliśmy w Opolu – był taki skrzydłowy Spałek – i wszedł mu jakoś paskudnie w kolano, no i on potem miał jakieś przerwy. Wtedy Rysio Budka wskoczył na stałe powiedzmy, no a ten Jurek Piotrowski odszedł. Jeszcze miał takiego pecha, że poszedł do Hutnika. Jak Artur Woźniak po dwóch latach odszedł – poszedł do Hutnika trenować! Jurek powiedział „no to panowie, ja bardzo dziękuję, ale ja tutaj nie mam nic do roboty”. No widzi pan, nie raz takie były zawirowania. No ale moim zdaniem są tacy trenerzy, którzy uważają, że ważniejszy jest trening jak mecz. No tak było. Tak było na przykład z Kolskym, co nas wyrzucił z ligi. Myśmy grywali takie wie pan giereczki pięciu na pięciu, gdzieś byliśmy na obozie to na śniegu, na tych bruzdach. No i jak ktoś nie mający powiedzmy na 100 procent pozycji w składzie, no to tam troszkę zdawało mu się że słabiej na takich giereczkach czy coś – no to go odstawił. A on mógł zagrać niezły mecz poprzedni i to się powinno liczyć – w lidze, a nie na takich gierkach. No ale widzi pan, tak jest.
HW: - A proszę coś więcej opowiedzieć o Wiesławie Gamaju.
KK: - Tak, więc Wiesiu Gamaj to był też mój rocznik i mojego kuzyna – 32. On był takiej postury dosyć silnej fizycznie, z tym że w przeciwieństwie na przykład do Machowskiego nie miał takiej wytrzymałości, może też dlatego, że on lubił bardzo zjeść: dobrze i dużo. Ale miał świetną lewą nogę, naprawdę. Strzelał bramki, był bramkostrzelny. On wcześniej zaczął grać w lidze. I właśnie wtedy ja wskoczyłem już na stałe w 1956, jak on miał wesele. Nawet tu na Dzierżyńskiego ówczesnego [obecnie Lea – przypisek HW], tu w kościele Marii Panny. No i w związku z tym nie wystąpił w meczu z ŁKSem, a to był drugi mecz – nie, trzeci, przepraszam – bo pierwszy mecz był na Garbarni w 56, 1:1 z Garbarnią, to było takie potknięcie, i potem przyjechała Legia w tym składzie bombowym no i niespodzianka wielka, bo Wisła wygrała 2:0. I trzeci mecz był z tym ŁKSem, wygraliśmy 2:0, ja grałem cały mecz wtedy. No i następny mecz miał być z vicemistrzem Polski, Stalą Sosnowiec. Oni mieli wtedy dobry zespół, tam grało paru zawodników z Wawelu nawet, wtedy Wawel też był przecież silnym zespołem wcześniej: Uznański na przykład, teraz Durniok, no i w ogóle szereg innych takich zawodników. No i Gamaj chciał grać, no bo wesele się skończyło, tydzień minął, a trener Artur mówi: „wiesz co Wiesiu, jeszcze sobie odpocznij”. No i mnie chciał wepchnąć na siłę po prostu. I faktycznie tak było, no że zagrałem ten mecz, wygraliśmy 2:0 chyba, czy 2:1 – Morek strzelił wtedy obie bramki, on też nie należał do ulubieńców trenera Artura, no ale był bramkostrzelny i waleczny i bojowy. No i tak się to zaczęło, że Gamaj tak nie miał tej pozycji, co poprzednio, że był taki na 100 procent. No grał – mój kuzyn przechodził ostry kryzys po tym złamaniu nogi, już nigdy nie był tym zawodnikiem co poprzednio, także ewentualnie Staszek Adamczyk był już wtedy pewniakiem na środku ataku, no i ewentualnie Antoś Rogoza czy coś - także Wiesiu stracił powiedzmy na tej swojej pozycji, no ale w dalszym ciągu grał. No i też nie raz strzelił tą bramkę powiedzmy. No a potem wyjechał do Australii, tam coś grał przez jakiś okres – nie pamiętam jaki. Znowu wrócił, no jeszcze coś tam zagrał, ale już śladowo tylko – wtedy Gracz trenował, a Gracz – Mieciu – był taki zaprzyjaźniony z jego ojcem, który swego czasu grał w Podgórzu w piłkę dawniej, z tego co pamiętam. No i powiedzmy to nie za bardzo mu pomogło to co wspomniałem ten nałóg jedzenia, no bo jak człowiek już troszkę ma parę tych lat to już nie spala tak, już nie ma tej kondycji takiej ewentualnie. Także to mu troszkę skróciło karierę.
HW: - A z kolei Marian Machowski - to też dość niezwykłe, a w obecnych czasach chyba w ogóle nie spotykane – doktorat na AGH i udana kariera naukowa…
KK: - Tak, ale wie pan jak to wszystko zaowocowało z początku. To było tak: on mieszkał na Skawińskiej, z matką i z młodszym bratem. Ja tam byłem jego, można powiedzieć, bliższym kolegom takim wtedy. On wprawdzie tam do tych naszych rozrywkowiczów troszkę doskakiwał, no ale… Była taka sytuacja, że tak: mój kuzyn chodził na Akademię Górniczą, Kotaba - na Akademię Górniczą, Gamaj – na Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego, nie mówiąc o Snopkowskim, który skończył prawo. A on po prostu jak to się mówi, był zaniedbany pod tym względem, nie wiem czy nawet miał maturę – nie jestem na 100 procent przekonany. Ale on był bardzo ambitny, i ponieważ oni tak go traktowali troszkę „per noga” jak to się mówi, no to on nagle zapałał jakąś ochotą do rozpoczęcia jakiejś nauki. A ponieważ był tak dość blisko z takim działaczem – Mieciem Kogutkiem, który w radzie seniorów do tej pory jest u nas – i on miał takie dojścia. Bo wie pan, wtedy była taka organizacja – Walka Młodych – i tam można było w szybkim tempie tę swoją edukację podciągnąć. No i on mu tam pozałatwiał, tu, tego… Śmiali się przez całe lata jeszcze, że Kogutek za niego zdał egzaminy i w ogóle… Ale chłopak, jak by nie było, zawziął się, no i na tą Akademię Górniczą się dostał, jak pamiętam to kopalnia odkrywkowa, czy coś. No i zrobił ten doktorat. Także naprawdę chciał pokazać, że on nie „wypadł tam spod ogona”. No i tak samo treningi – był ambitny, miał bardzo dobre uderzenie – to był obok Kawuli, powiedzmy Gamaja, najsilniejsze uderzenie mieli w tym okresie w drużynie. Jemu pasował bardzo ten trening - w przeciwieństwie do mnie czy do Rysia Budki – Artura Woźniaka. Bo on był typowy wytrzymałościowiec. Także jak dorwał, pamiętam, z piłką – któryś mecz my grali – od połowy boiska poszedł na przebój tak na pozycję prawego łącznika, bo ja grałem na prawym łączniku wtedy, jak przyłożył w róg to piłka zatrzymała się na tym łuku między siatką, bramkarz się tylko popatrzył. Z tym że w późniejszym okresie troszkę miał obniżkę formy. Jak Artur odszedł przyszedł wtedy ten trener węgierski Kosa – to był właśnie ten trening który mi odpowiadał, a jemu może mniej, bo nie było tej wytrzymałości takiej. Z tym że grał jeszcze. Potem przyszedł Finek po Kosy, no i z początku była rewelacja, bo to był trener który potrafił zrobić kondycję jak na owe czasy bardziej nowoczesną. Biegało się właśnie tam takie interwałowe kawałeczki, to pamiętam że na przykład biegałem z Machowskim stumetrówki, ale nie tak na rekord Bolda, tylko tak na trzy czwarte. Ale to chodziło o to, żeby szybko wracać z powrotem. No to jak my biegli powiedzmy te sto metrów i mieliśmy momentalnie za moment wracać, to ja odetchnąłem sobie dwa, trzy razy i biegłem bez niczego, a on nie mógł tchu złapać przez chwilę. No to jest typowy właśnie wytrzymałościowiec. I tacy byli właśnie Władek Kawula, Monica…
No i tam powiedzmy nie za bardzo przepadał za nim trener Finek. Bo prywatnie mówiąc, on lubił czasem coś powiedzieć za dużo o kimś, jakimś zawodniku tym, tamtym. A tamten tego nie znosił, odstawił go momentalnie. No ale był dobrym zawodnikiem. Myśmy nawet razem – bo jeszcze jak Matyas nas trenował, to pytał się Matyasa, jakby tak jeszcze dodatkowo inicjatywę, coś potrenować, no to on mówi, żeby taką małą piłeczką, żeby odbijać powiedzmy. I on tam załatwił na Skawińskiej – tam była szkoła podstawowa u Tercjana, tam mu dali miesięcznie parę groszy, no i na tej sali my tam piłeczkę odbijali razem.
HW: - A jakim zawodnikiem był Andrzej Sykta?
KK: - Andrzej Sykta przyszedł do nas z Nadwiślanu i ten chłopak zrobił błyskawiczną karierę. Pamiętam to był początek… No to była wiosna w 59 roku, wtedy ja byłem w najwyższej formie w ogóle, i pamiętam że graliśmy w takiego dziada jak to się mówi: jak jest szesnastka, to do linii bocznej, czterech na dwóch. No i w pewnym momencie ja patrzę, że on mnie wyprzedza, tam ja byłem w środku czy coś. Myślę sobie, co to za chłopaczek taki sprytny. No i okazało się, że z początku zaczął grać na prawym łączniku w rezerwie i właśnie to co wspomniałem – Wójcik Rysiek grał na prawym skrzydle. Kierownictwo liczyło, że to będzie kiedyś bardzo dobra para w niedługim czasie nawet. Że to będzie wzmocnienie ataku na pewno jakieś. No i potem jakoś tak się stało, że Wójcik został przekwalifikowany na obrońcę (z początku nie wiem, chyba na bocznego, a potem na środkowego, tam razem z Kawulą), a właśnie Sykta wylądował na prawym łączniku, a Machowski był wtedy prawoskrzydłowym. No i okazało się, że ten chłopak naprawdę przebojowość i spryt, nawet do tych bramek. Strzelał bramki. W każdym meczu się wyróżniał prawie, no i pod koniec – to było chyba w listopadzie – wylądował w Reprezentacji na meczu z Finlandią, na 5:1 strzelił bramkę. No jeszcze potem, z tego co pamiętam, to jeszcze zagrał jeden mecz, zremisowany chyba z jakąś tą arabską drużyną.
Był niebezpiecznym zawodnikiem. Pamiętam graliśmy – w 60 roku to było chyba – w Warszawie z Legią. Wygraliśmy wtedy 3:1, on strzelił dwie bramki, ja jedną wtedy. No i wyróżnili go właśnie, że był najgroźniejszym napastnikiem w tym meczu. Także on miał takie przebłyski, czasem może coś zagrał niedokładnie, czy coś, no ale był bardzo niebezpieczny, bo on był taki zwrotny. To nawet zwrócił uwagę ten trener Finek, jak na obozie w Jeleniej Górze robił taki slalom między drzewami: mniejsza pętla, większa pętla. I on zwrócił uwagę, że on mija tak jak w narciarskim… Nie tak powiedzmy, że jak ktoś jest niezwrotny, to po prostej linii. A on potrafił takie zakosy piękne robić. I to właśnie mu, przy jego szybkości, zdawało egzamin, bo potrafił minąć faceta w biegu takim dość szybkim. Z tym że nie mógł sobie poradzić tylko z tym Antczokiem. Bo Antczok był lewym obrońcą, wtedy reprezentantem Polski i to był mądry obrońca, i on nie szedł, jak to się mówi, na Andrzeja Syktę żeby mu dać wykorzystać jego szybkość, tylko on go szachował wie pan. Tak, że na dwa, trzy metry on wierząc w swoje przyspieszenie wypuszczał sobie piłkę, a ten Antczok go zastawiał, także nie mógł sobie za bardzo poradzić z nim. No ale normalnie biorąc, to tam obrońcom sprawiał sporo kłopotów.
HW: - Na prawej stronie grał też Adam Michel.
KK: - Pomocnik. Tak, tak, też on chyba z Nadwiślanu przyszedł. To był bardzo mądry pomocnik, mający dokładne podania. Był przeciwieństwem Jędrysa, bo Jędrys z kolei to był lewy pomocnik. On był taki słabszy technicznie powiedzmy i zwrotny, szybki, nawet Brychczy miał czasem kłopoty, bo on go dobrze krył i nie pozwolił mu na te dryblingi takie, bo był zwrotny. No tylko z tym, że, no niestety też należał do grupy rozrywkowej, no ale był dobrym zawodnikiem, mądrym. Z tym że miał chyba jechać na Olimpiadę do Rzymu razem z Fredziem Monicą i chyba nie pojechali, bo zabalowali coś, wtedy pojechali na mecz ze Związkiem Radzieckim, no i tam tragedia była, bo coś siódemkę Polska dorwała, a oni byli jakoś nie za bardzo przygotowani na mecz. Ale cóż no, nie wszyscy mają taką ambicję, że wolą troszkę luzu.